Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier

Up in Smoke. King. Tom 8 - T.m. Frazier


Скачать книгу
mnie w kręgosłup, i zrzucam na podłogę stertę papierowych kubków po kawie.

      – Kurwa – klnę, patrząc na telefon, który leży na podłodze z wielką rysą na wyświetlaczu. To tylko alarm.

      Z każdym dniem robię się coraz bardziej nerwowa, ale nie bez powodu.

      Moja praca wiąże się z pewnego rodzaju poświęceniem. Wkurzyłam wielu ludzi. Takich, których większość rozsądnych osób nie śmiałaby wkurzyć. Podjęłam pewne kroki, żeby się zabezpieczyć, ale może nadejść taki dzień, kiedy te zabezpieczenia nie wystarczą.

      Być może pewnego dnia skończę z tą pracą. Skończę się oglądać przez ramię. A może, jeśli będę miała szczęście, zapobiegnę temu atakowi serca, który grozi mi przy każdym przestraszonym drgnięciu, nim stuknie mi ćwierćwiecze.

      Pewnie tak się nie stanie.

      Podnoszę telefon z podłogi i przesuwam palcem po ekranie, by wyłączyć alarm. To nie może być ta pora. Czy naprawdę siedzę na tym krześle już osiem godzin?

      Odsuwam się od biurka i wstaję, wykonuję krążenia ramionami i głową. Coś kilka razy trzaska mi w plecach, ale po tym czuję się o wiele lepiej, niż mógłby sugerować odgłos. Mój kręgosłup protestuje przy zmianie pozycji, ale dalej się rozciągam. Wiem, że im dłużej będę się ruszała, tym lepiej się poczuję. Schylam się, zwieszam swobodnie ręce i naprężonymi palcami sięgam do podłogi. Powoli się prostuję i unoszę ramiona, celując palcami w sufit. Pozostaję tak, dopóki nie czuję, że moje kości wróciły do swojej normalnej pozycji i nie są już zmiażdżone gdzieś u dołu moich pleców. Ulga rozchodzi się po moich obolałych mięśniach.

      W nogach czuję tysiące igieł. Wchodząc po schodach, trzymam się mocno poręczy – nie czuję stóp, a nie chcę spaść. Dzięki Bogu to okropne uczucie znika, nim docieram do drzwi. Przechodzę przez salon i idę w stronę kuchni. Po drodze zatrzymuję się w hallu. Całuję opuszki palców i przykładam je do jedynego wiszącego w tym domu zdjęcia. Zdjęcia mojej matki.

      – Cześć, mamo – mówię i uśmiecham się do niej. Miała takie same długie brązowe włosy jak ja i identyczne bursztynowe oczy. Zdjęcie zrobiono niedługo przed jej śmiercią, gdy dopiero uczyłam się chodzić. – Mam nadzieję, że napawam cię dumą, gdziekolwiek teraz jesteś.

      Burczy mi w brzuchu, co przypomina mi, dokąd szłam, i ruszam do kuchni. Kiedy ostatni raz coś jadłam? Śniadanie? Kolację wczoraj wieczorem? Nie, zdecydowanie to było śniadanie. Wczorajsze śniadanie. Ponownie burczy mi w brzuchu, tym razem głośniej.

      – Tak, tak, słyszę – mruczę pod nosem.

      Zawartość lodówki jest… cóż, żadna. Chyba że Google podpowie mi, jak przyrządzić posiłek z marynowanych ogórków, dwóch plasterków sera i sześciopaku piwa.

      Opieram się o blat i otwieram aplikację do robienia zakupów z dostawą GrubTrain. Zamawiam kilka niezbędnych rzeczy i wydaję ostatnie czterdzieści dolarów, jakie miałam na koncie. Trzydzieści minut, jakie mam, zanim dostarczą spożywkę, wykorzystuję, by pójść na górę, wziąć bardzo mi potrzebny prysznic i przebrać się w luźną, opadającą z jednego ramienia koszulkę z logo mojej ulubionej kapeli, Veruca Salt, na przodzie. Szare spodenki, które wkładam, kiedyś były spodniami od dresu, lecz gdy wytarły się od przydeptywania zbyt długich nogawek, potraktowałam je nożyczkami – i bum.

      Dresoszorty.

      Kończę, wracam na dół i przeglądam pocztę. Nazywam się Helburn, ale cała korespondencja przychodzi na nazwisko Jackson. Mój ojciec zmienił je już lata temu. Upierał się, że to ze względu na jego pracę dla rządu.

      Minęły lata, nim dowiedziałam się, że to wszystko było kłamstwem.

      ON był kłamstwem.

      Duszę w sobie rosnącą falę znajomego gniewu. Nie mam czasu ani energii, by przywoływać wspomnienia o czynach mojego ojca lub o bajzlu, jakiego narobił w moim życiu i w życiu niezliczonych innych ludzi.

      Wyrzucam wszelkie reklamy do śmieci i zaczynam pierwszą z rund rutynowego sprawdzania zamków, wszystkich okien i drzwi. Otwieram panel systemu zabezpieczeń, wpisuję kod i upewniam się, że wszystko działa, jak należy.

      Dwa razy.

      W głównej sypialni przechodzę nad rozrzuconymi po podłodze ubraniami ojca i podchodzę do okna. Sprawdzam zamek. Nienaruszony. Wychodzę z pokoju, szybko zamykam za sobą drzwi i wypuszczam z płuc oddech – nawet nie zdawałam sobie sprawy, że go wstrzymywałam.

      Pokonując dwa stopnie naraz, wracam do salonu na dole trójkondygnacyjnego, dwusypialnianego i rozpadającego się domu.

      Wszystko tutaj wygląda tak samo jak wtedy, gdy wprowadzaliśmy się tu cztery lata temu. Gwoździe, na których poprzedni lokatorzy wieszali dekoracje i zdjęcia, w różnych miejscach wystają ze ściany. Jedynymi meblami są tutaj trzyosobowa kanapa w kolorze szczurzego brązu – żadnego telewizora – i kilka wysokich taboretów nie do kompletu schowanych pod blatem, który oddziela niewielki salon od równie małej kuchni.

      Ktoś dzwoni do drzwi i chociaż się tego spodziewałam, nadal jestem ostrożna.

      Zawsze jestem ostrożna.

      Staję na palcach i wyglądam przez wizjer. Po drugiej stronie stoi Duke, poruszając brwiami i wykrzywiając usta. Uśmiecham się, bo nie sposób się nie uśmiechnąć. Facet trzyma w rękach duże torby z zakupami. Wyciąga je w stronę wizjera, rozpromieniony i dumny niczym myśliwy, który chwali się zdobyczą.

      Otwarcie wszystkich zamków trwa chwilę, ponieważ jest ich aż osiem. Kiedy w końcu uchylam drzwi, widzę jego promienny uśmiech.

      – Hej – wita mnie swobodnie Duke. – Zobaczyłem, że złożyłaś zamówienie, i chciałem je dostarczyć osobiście.

      Jego uśmiech staje się jeszcze szerszy i jest tak cholernie promienny, że mam wrażenie, jakbym patrzyła prosto w słońce. Jego kręcone blond włosy brutalnie gniecie jaskrawozielona czapeczka z logo GrubTrain.

      Duke ponownie podnosi torby, napinając bicepsy pod pasującą do czapki firmową koszulką. Gdy dostrzega, że wpatruję się w widoczne pod materiałem mięśnie jego brzucha, puszcza do mnie oko. Moje policzki oblewają się gorącem. Pochyla się i przytula się do mnie w dziwny sposób – przez torby, które wciąż trzyma. Pachnie ładnie, jak irlandzkie mydło.

      – Cześć, Duke – mówię powoli, tak że nie ma wyjścia i skupia się na moich ustach, po czym trzepoczę rzęsami i patrzę w jego orzechowe oczy. – Dzięki, że tak szybko je przywiozłeś.

      – Dla pani wszystko – odpowiada, przeciągając słowa w fałszywym, westernowskim stylu.

      – Pani? Hmm… Podoba mi się, jak to brzmi – mówię i przygryzam dolną wargę.

      Duke przestępuje z nogi na nogę, na co uświadamiam sobie, że przesuwa torby, żeby zakryć wybrzuszenie rosnące mu w spodniach.

      – Twój tata jest dzisiaj w domu? – pyta Duke, po czym wsuwa głowę przez drzwi i rozgląda się po wnętrzu.

      – Pracuje w piwnicy, jak zwykle – odpowiadam. – I jak zwykle mnie ignoruje. – Odsuwam się i wpuszczam go do środka.

      – Ja nie będę cię ignorował – rzuca sugestywnie Duke i poruszywszy brwiami, kieruje się do kuchni.

      Śmieję się cicho i żartobliwie klepię go po tyłku. Właśnie mam zamknąć drzwi, kiedy dopada mnie dziwne wrażenie. Gorącą falą rozchodzi się po mojej piersi i spływa do kończyn. Moje tętno przyspiesza. Powoli z powrotem otwieram drzwi, jakby spodziewając się kogoś za nimi zobaczyć.

      Nikogo tam nie ma.

      Duke mówi coś do mnie z kuchni, ale nie słucham.

      Ostrożnie wychodzę na niewielki skrawek betonu, który


Скачать книгу