Królowie bajek. Leszek K. Talko
Na początku Eksperymentalne Studio Filmów Rysunkowych w Katowicach było po prostu jednym z pokojów w redakcji „Trybuny Robotniczej”. Zdzisław Lachur dostał go za darmo, pod warunkiem że będzie razem z pozostałymi pracownikami Studia zapełniał raz na tydzień ostatnią kolumnę „Trybuny” rysunkami. Ten układ rozwiązywał tylko jeden problem – braku miejsca. Choć i tak w minimalnym stopniu, bo jakim cudem wyprodukować film animowany w jednym pokoju? Bez materiałów, bez celuloidów, bez papieru, ba – nie mieli wtedy nawet farb ani ołówków. Jednym słowem, wyglądało to na całkowite szaleństwo.
Poza tym – nie mieli żadnych pieniędzy. W 1947 roku Polska powoli podnosiła się z ruin, więc produkcja filmów animowanych nie była priorytetem. Nie było też pomysłu, kto właściwie miałby za te filmy płacić. A właściwie nasuwał się jeden – partia. Trzeba było więc dotrzeć do odpowiednich ludzi. Lachur był jednak optymistą. Mieli koncepcję, mieli lokal, musiało się udać, zwłaszcza że prowadził rozmowy w miejscowym Komitecie Wojewódzkim PPR. Etaty najpierw mu obiecywano, ale potem obietnice cofano.
Kiedy w 1962 roku „Ekran” podsumowywał początki Studia, redakcja napisała: „Przy okazji jubileuszy dokonuje się przeważnie obrachunków, podsumowań, mówi o wspaniałej historii i wyraża nadzieje na przyszłość. Piętnastolecie bielskiego Studia jak najbardziej upoważnia do tego. Z pewnością należy mówić o wielkiej roli, jaką przy zakładaniu podstaw Studia odegrał pionier-entuzjasta Zdzisław Lachur, śląski plastyk, znany dziś i wystawiający swe prace w najznakomitszych galeriach i salonach świata”. W tym samym numerze ukazał się obszerny artykuł pióra samego Lachura: „Jako kierownik grupy odpowiadałem za stronę artystyczną filmu i wkrótce zacząłem ponosić klęski, bito mnie za tzw. formalizm. Komisja kolaudacyjna nie przyjęła Ich ścieżki do eksploatacji (był to rok 1949), a potem odrzuciła jeszcze dwa dalsze filmy. Każdą kolaudację przeżywaliśmy jak zapowiedź kataklizmu. Tak zaczął się zmierzch eksperymentów, a w ich miejsce zaczęły wchodzić mdłe misie i zajączki. Ówczesny konsultant plastyczny »FP« [Filmu Polskiego] do spraw naszego Studia kazał nam na przykład przerabiać rysunek łapek zająca – bo przecież »patrzcie, kolego, jak one wyglądają w rzeczywistości«”.
Na kilku zachowanych zdjęciach z tego okresu Lachur ma płomienne spojrzenie. Czarnowłosy, szczupły, przystojny; to typ przywódcy porywającego za sobą ludzi.
Wśród swoich licznych talentów ma jeden, który się bardzo przydaje. Jest urodzonym oratorem i dyskutantem. Potrafi – po sympatycznej na pozór pogawędce – zmusić rozmówcę do działania zgodnie ze swoją wolą. Potrafi pisać płomienne epistoły wyolbrzymiające sukcesy Studia. Potrafi niejasne obietnice, które mu składano, zamienić w zobowiązania, których realizacji się domaga. Potrafi wreszcie mistrzowsko operować poczuciem winy u odbiorcy. A w dodatku umie w to wszystko wpleść socjalizm, komunizm, cytaty z ludzi władzy, których się bano, i zwykłych ludzi pracy, którzy mieli się stać wzorem. Pod tym względem był geniuszem.
Lachur, szef tego dziwnego, działającego na pograniczu magii i rzeczywistości przedsięwzięcia, przechadzał się i na przemian deklamował poezje Majakowskiego albo śpiewał arie Jana Kiepury – zanotował młody Alfred Ledwig. Od czasu do czasu wpadał niejaki Maniek, załatwiający bliżej niezidentyfikowane interesy, i wrzeszczał do śpiewającego Lachura na cały głos: „Zdzichuuuuu, forsa jest?”. Na co z reguły Lachur smutno kręcił głową i śpiewał: „Nieeee ma”.
Kiedy już się oderwał od poezji i śpiewu, siadał do pisania. Napisał znacznie więcej protestów i żądań, niż nakręcił filmów. „To jedna z nielicznych tego rodzaju placówek w Europie. Pracują tu w przeważającej większości robotnicy i chłopi, ludzie z kopalń i fabryk, którym to Studio umożliwiło pracę w umiłowanym przez nich zawodzie” – zwracał się do Komitetu Wojewódzkiego, starając się o to, co zawsze. Czyli o pieniądze.
Cóż, jak często bywało z wypowiedziami Lachura, nie była to prawda. A na pewno nie cała. Pochodzenie części założycieli Studia miało niewiele wspólnego z chłopskim.
Wytrwałe słanie petycji odnosiło jednak pewien skutek, a przynajmniej tak wydawało się Lachurowi. Przedłużało wciąż chwiejne istnienie Studia. Tymczasem cios spadł z nieoczekiwanej strony – po ledwie kilku miesiącach współpracy redakcja „Trybuny Robotniczej” zwróciła się do kierownictwa Studia z niespodziewaną wiadomością: nie możemy was dłużej wspierać! Przyszli filmowcy w ferworze dyskusji o animacjach całkiem zapomnieli o swoim zobowiązaniu – zapełniania raz w tygodniu ostatniej strony „Trybuny”. Nic nie narysowali, więc gazeta wywaliła ich z pracy i pomieszczenia. Była zima 1947 roku, a oni zostali bez niczego.
Postanowili szukać ratunku w Łodzi. Doszło do tego podobno po wielkiej awanturze ze Zdzisławem Lachurem, w której górą był Władysław Nehrebecki – to on uważał, że uratuje ich właśnie Łódź. Tam mieściła się jedyna wytwórnia filmowa, stamtąd mogli oczekiwać pomocy, skoro organizacja partyjna w Katowicach wciąż nie mogła się zdecydować, czy chce mieć na Śląsku animację. Pojawił się jednak problem: jak do tej Łodzi dotrzeć. Nie mieli środków, nie mieli samochodu, nie mieli nic. W końcu wyruszyło tam trzech wysłanników Studia: Mieczysław Poznański, Władysław Nehrebecki i Wacław Wajser. Za ostatnie pieniądze dojechali do Łodzi i wybłagali spotkanie z wszechwładnym wtedy dyrektorem Filmu Polskiego, pułkownikiem Aleksandrem Fordem, późniejszym reżyserem Krzyżaków. Wyznaczono je na następny dzień, a oni nadal nie mieli ani jedzenia, ani noclegu. Przespali się w końcu na dworcu Łódź Fabryczna. Było potwornie zimno. Zamarzły wtedy wszystkie rzeki, wojsko bezskutecznie usiłowało dynamitem skuć lód, którym pokryła się cała Wisła. Na spotkanie byli umówieni w domu Forda. Jego żona wniosła jakiś poczęstunek, który natychmiast zniknął w brzuchach głodnych filmowców. „Pokażcie, co macie” – powiedział Ford. Mieli tylko jeden film, w dodatku niedokończony. Poznański zamontował taśmę z Czy to był sen? do projektora, który Ford miał w domu – w powojennej Polsce był to niezwykły luksus – i puścił go w ruch.
Siedzieli jak na szpilkach. Po kilku minutach Olga Ford stwierdziła: „Ale to jest świetne!”. Poznański, Nehrebecki i Wajser nadal pocili się ze strachu; Aleksander Ford długo milczał, aż nagle oświadczył: „Będą z was ludzie. Przyjdźcie jutro do mojego studia na Sienkiewicza”.
Zachwyceni filmowcy wrócili na dworzec Łódź Fabryczna, gdzie spędzili kolejną noc – ale tym razem przynajmniej nie kładli się na ławkach z pustymi brzuchami. Następnego dnia przyszli do studia. Ford kazał im wypłacić siedem milionów złotych na dokończenie eksperymentu. Uszczęśliwieni pojechali do Katowic. Po powrocie w jednopokojowym mieszkaniu Zdzisława Lachura odbyła się narada. Lachur powiedział, że właściwie do tej pory to on finansował Studio, a raczej jego rodzice. Wyposażenie, którym dysponowali: projektor, małą kamerę, stół do animacji, kupiono właśnie za ich pieniądze. Byli biznesmenami tamtych czasów, produkowali napoje gazowane. Teraz rysownicy po raz pierwszy dostali pieniądze z zewnątrz, ale rodzice Lachura byli gotowi nadal wspierać finansowo animacyjne przedsięwzięcie syna.
Ponieważ nie mieli gdzie się podziać, Lachur zaproponował przeprowadzkę do pobliskiej Wisły, gdzie było taniej. W Katowicach musieliby za tę samą cenę zadowolić się pokojem, a przecież wszyscy potrzebowali mieszkania. Tylko Lachur miał niewielkie lokum, pozostali gnieździli się albo z rodzicami, albo u krewnych, w małych mieszkankach, na rozesłanych na podłodze kocach. „Lachur postawił pytanie, kto jest gotowy na przeprowadzkę. Jedni nie chcieli się przeprowadzać, inni nie mogli, z takiej lub innej przyczyny, ale cała reszta, w tym ja, byliśmy gotowi na ten ruch” – wspomina Leszek Kałuża, jeden ze współzałożycieli Studia, autor książki Z Olkusza do Hollywood.
W Wiśle filmowcy zamieszkali w uroczo położonej willi Boda, nazwanej tak od Bożeny i Danusi, córek właściciela.