Usterka na skraju galaktyki. Etgar Keret
się staje, ona rozumie, że mimo wszystko było warto. I to jest ta część delikatna. Bo całą resztę chwytam jak smartfon dostępną sieć bezprzewodową. Ale to „mimo wszystko było warto” nie jest trywialne. Bo co też dziewczyna z opowiadania będzie miała z tych Toda wypadków – stuknął i uciekł z miejsca zdarzenia – prócz kolejnej smutnej rysy na zderzaku duszy?
– „Kiedy obudziła się w łóżku, już go tam nie było” – czyta Tod z kartki – „ale jego zapach jeszcze pozostał. Zapach łez dziecka szalejącego w sklepie z zabawkami, kiedy odmówiono mu kupna zabawki, zapach potu łajdaka, który słyszy z megafonu ochrypły głos wzywający go do wyjścia na zewnątrz z uniesionymi rękami, zapach licealistki podczas castingu do grupy cheerleaderek…” – Zatrzymał się nagle i popatrzył na mnie z rozczarowaniem. – Co to za gówno? – spytał. – Mój pot nie ma zapachu. Fuck, ja się w ogóle nie pocę. Kupiłem specjalny dezodorant, taki co działa dwadzieścia cztery godziny, i smaruję się nim nie tylko pod pachami – na całym ciele, również dłonie, co najmniej dwa razy dziennie. A ta licealistka, łajdak i dziecko… człowieku, to jakiś syf. Dziewczyna, co to przeczyta, nie ma takiej opcji, w życiu ze mną nie pójdzie.
– Przeczytaj do końca – nalegam. – To dobre opowiadanie. Kiedy skończyłem je pisać, po prostu płakałem.
– To miałeś fajnie – mówi Tod – fajnie do kwadratu. Wiesz, kiedy ostatni raz płakałem? Kiedy spadłem z mojego zasranego roweru i założyli mi dwadzieścia szwów na głowie. To i bolało, i nie miałem ubezpieczenia, więc jak mnie szyli, nie mogłem nawet po prostu krzyczeć, jak wszyscy, bo musiałem myśleć, skąd wezmę pieniądze. To był ostatni raz, kiedy płakałem. To, że ty płakałeś, jest wzruszające, ale co z tego, jak nawet odrobinę nie pomaga na mój problem z dziewczynami…
– Ja tylko próbuję powiedzieć, że to dobre opowiadanie – nie ustępuję – i jestem zadowolony, że je napisałem.
– Nikt cię nie prosił, żebyś pisał dobre opowiadanie – denerwuje się Tod. – Prosiłem cię, żebyś mi napisał opowiadanie, które mi pomoże. Które pomoże twojemu przyjacielowi uporać się z prawdziwym problemem. Gdybym cię poprosił o oddanie krwi, żeby uratować mi życie, a ty zamiast tego napisałbyś dobre opowiadanie i płakał podczas odczytywania go na moim pogrzebie…
– Nie umarłeś – ucinam – nawet nie konasz.
– Właśnie że tak! – wrzeszczy Tod. – Właśnie że konam. Jestem sam, a samotność dla mnie to jak pierdolone konanie. Nie rozumiesz tego? Nie mam trajkoczącego dziecka, którego mądrzenie się w przedszkolu mógłbym cytować mojej pięknej żonie. Nie mam. A to opowiadanie? Całą noc nie spałem. Leżałem tylko w łóżku i myślałem sobie: zaraz to przyjdzie, zaraz mój dobry przyjaciel z Izraela rzuci mi koło ratunkowe i już więcej nie będę sam. A w czasie kiedy ja wspierałem się tymi myślami, ty siedziałeś i pisałeś sobie śliczne opowiadanie.
Zapada krótkie milczenie i w końcu przepraszam Toda. Krótkie milczenia tak mi robią. Tod kiwa głową potakująco i mówi, że on też troszkę przesadził. Że w ogóle to jego wina. Że nie powinien był się do mnie zwracać z taką idiotyczną prośbą, ale był po prostu zdesperowany.
– Wiesz, zapomniałem na chwilę, że ty piszesz z trudem, z dogłębnym zrozumieniem, metaforyką i tym wszystkim. W moim wyobrażeniu to było dużo prostsze, przyjemniejsze. Nie jakieś wielkie dzieło. Coś takiego lżejszego. Coś, co się zaczyna: „Mój przyjaciel Tod prosi, żebym napisał dla niego opowiadanie, które pomoże mu zaciągać dziewczyny do łóżka” i kończy jakimś błyskotliwym postmodernistycznym trikiem. Wiesz, bez puenty, ale nie tak po prostu. Tak seksownie bez puenty. Tajemniczo.
– Takie też mogę – mówię po jeszcze jednym krótkim milczeniu. – Mogę ci i takie napisać.
Koncentrat samochodowy
Pośrodku mojego wielkiego pustego salonu, między wytartą kanapą a starożytną wieżą stereo odtwarzającą porysowane bluesowe płyty, stoi poobijana metalowa kostka. Jest czerwona z białym pasem i kiedy światło pada na nią pod odpowiednim kątem, jego odblask może oślepiać. Nie jest stołem, chociaż często kładę na niej różne rzeczy, i nie ma człowieka, który wchodząc, nie spytałby o nią. Za każdym razem daję inną odpowiedź, zależnie od nastroju, a też pytającego.
Czasem mówię „to coś mojego ojca”, czasem „to ciężki kawałek pamięci”, czasem „to mustang ’68 z otwieranym dachem” lub „to lśniąca czerwona zemsta”, a czasem nawet „to kotwica, która cały ten dom trzyma na miejscu, bez niej już dawno wszystko uleciałoby do nieba”. A czasami odpowiadam po prostu „to dzieło sztuki”. Mężczyźni zawsze próbują ją podnieść. Kobiety najczęściej dotykają jej ostrożnie grzbietem dłoni, tak jak bada się czoło dziecka, czy nie ma gorączki. Jeśli któraś dotyka jej wnętrzem dłoni, wyraźnie głaszcze i mówi coś w rodzaju „to chłodne” albo „to przyjemne”, jest to dla mnie znak, żeby spróbować się z nią przespać.
To, że ludzie pytają o ten pognieciony kawał metalu, dobrze mi robi. Bo zawsze człowieka uspokaja istnienie przynajmniej jednej przewidywalnej rzeczy w tym poplątanym świecie, ale też dlatego, że oszczędza mi to innych pytań, w rodzaju „gdzie pracujesz?” czy „skąd ta blizna?” lub „ile masz lat?”. Pracuję w kafeterii w szkole ogólnokształcącej imienia prezydenta Lincolna, blizna jest z wypadku samochodowego i lat mam czterdzieści sześć. Żadnego z tych faktów nie mam powodu ukrywać, ale mimo wszystko wolę, żeby mnie pytali o tę pogiętą kostkę, bo od niej mogę zawsze dotrzeć do każdego tematu rozmowy, do jakiego tylko zechcę, od Roberta Kennedy’ego, zamordowanego w tym samym roku, w którym wyprodukowano tego upchniętego w moim salonie mustanga, do zasranych sztuk plastycznych, nie mówiąc już o tym, co po drodze: jak ojciec brał mnie i mojego brata na przejażdżkę, gdy pojawiał się, żeby nas odwiedzić w zakładzie. Jak trzeba było ośmiu osób, żeby ją załadować na mój samochód, a osie pick-upa niemal się połamały od ciężaru. Mogę wykorzystać to pytanie, także by opowiedzieć o mojej matce, która zmarła, kiedy byłem niemowlęciem, ponieważ ojciec prowadził po pijanemu inny samochód, bardziej szary i mniej imponujący, i jak po wypadku ulepszył mustanga za pieniądze z ubezpieczenia. Wszystko zależy od tego, gdzie chcę dotrzeć. Rozmowa jest jak tunel, który drążysz cierpliwie łyżeczką w podłodze więzienia. Ma jeden cel, wydostać cię z miejsca, gdzie teraz jesteś. A kiedy drążysz tunel, po jego drugiej stronie zawsze znajdziesz rękę: empatię, co doprowadzi do dupczenia, męską zażyłość, która zmiesza się doskonale z butelką whisky, coś, co da poczucie bezpieczeństwa właścicielowi mieszkania, który przyszedł zainkasować za wynajem. Każdy tunel ma swój kierunek, ale łyżeczka, u mnie przynajmniej, to zawsze ta sama łyżeczka: czerwono-biały mustang ’68 z otwieranym dachem wielkości minibaru, stojący u mnie pośrodku salonu.
Janette pracuje ze mną w kafeterii, jest zawsze na kasie, bo właściciele mają do niej zaufanie. Ale i tam jest wystarczająco blisko jedzenia, żeby mieć we włosach zapach zupy minestrone. Jest samotną matką wychowującą bliźniaki. Dobrą matką, dokładnie taką, jak lubię sobie wyobrażać, że była moja matka. Kiedy ją widzę z dziećmi, próbuję czasem myśleć, co by się działo, gdyby w tym wypadku przed czterdziestu kilku laty ojciec zginął, a matka przeżyła. Na kogo wyszlibyśmy dzisiaj z bratem i czy bylibyśmy teraz w innym miejscu, czy też ja i tak znajdowałbym się w kuchni kafeterii, a on na szczególnie strzeżonym oddziale w więzieniu w New Jersey. Co jest pewne, to że w takim przypadku nie miałbym tego zgniecionego mustanga u siebie w salonie.
Janette jest może pierwszą dziewczyną, która była u mnie w domu i w ogóle nie spytała o czerwoną kostkę. Po seksie robię nam mrożoną kawę i gdy ją pijemy, próbuję wprowadzić mustanga do rozmowy. Na początek stawiam na nim szklankę kawy z kostkami lodu i czekam, aż ona zapyta, a kiedy to nie działa, próbuję dotrzeć do tematu przez opowieść. Waham się trochę, jaką historię jej opowiedzieć: