Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
Stefanowi wstąpienie do podziemia, które miało być kontynuacją Armii Krajowej. Nie padła żadna nazwa. Bo chociaż po wojnie konspiratorzy zmieniali swoje organizacje, dla wielu i tak najważniejsze było, że wywodzą się z AK. Chyba że ktoś podczas wojny należał do NSZ, wtedy raczej garnął się do tych przeciwników komunizmu, którzy politycznie sytuowali się na prawo od przeciętnego AK-owca. O przynależności decydował też jednak przypadek, bo przecież to organizacje wybierały swych członków – ludzie nie zgłaszali się do punktów werbunkowych sami.
Stefan Skrzyszowski miał zostać łącznikiem poruszającym się pomiędzy Warszawą a Łodzią. Zgodził się, a mężczyzna z konspiracji najwyraźniej miał swoje wtyczki w kapitanacie portu, załatwił bowiem nowemu łącznikowi zwolnienie z pracy.
Pierwszy raz Stefan pojechał z misją do Warszawy po jakichś dwóch tygodniach. Wyznaczono mu spotkanie przy kolumnie Zygmunta. Trwało zaledwie kilka minut. Niczego na razie mu nie zlecono, najwyraźniej przełożeni chcieli się tylko zorientować, czy dotrzyma umowy i stawi się na miejscu.
Kolejny wyjazd odwołano telegraficznie. Wreszcie wezwano go na warszawski Mariensztat, a potem do Łodzi w okolice placu Wolności. Tu poznał następnego człowieka z organizacji, od którego miał w przyszłości otrzymywać informacje. Niczego więcej jednak mu nie przekazano. Na razie te tajne kontakty miały raczej charakter zapoznawczy, bez zlecania żadnych zadań. Kolejne tygodnie wyglądały nudniej niż najgorsza powieść szpiegowska. Skrzyszowski-Patera wsiadał do kolejnych pociągów, żeby dotrzeć na wyznaczone miejsca spotkań, na których nic się właściwie nie działo. Kolejni ludzie zapowiadali, komu posłuży za łącznika, i wypłacali mu zwrot za bilety kolejowe, co kwitował swoim organizacyjnym pseudonimem „Janusz”.
Pewnego razu jednak coś drgnęło. W Łodzi usłyszał, że organizacja wytypowała go na przerzut za granicę na kurs. Stefan chętnie przystał na propozycję. Sam już wcześniej myślał o ucieczce z Polski.
W październiku 1951 roku w Warszawie przekazał swoje dwa zdjęcia, potrzebne do dowodu umożliwiającego przejazd przez wschodnie Niemcy. Wystawiono mu papiery na personalia Wiktor Heggier. Podpisał je i pokwitował odbiór pięciuset złotych. Tym razem pogłębiono konspirację – potwierdzenie podpisał nowym pseudonimem „Bolek”.
Drogę na Zachód zaczął 30 października pod warszawskim Centralnym Domem Towarowym. Z mężczyzną, którego znał jako „Tadeusza”, wyjechali do Bielska. Tam w pensjonacie podczas odprawy dowiedział się o punktach przejścia Nysy. 3 listopada ruszył do Katowic, a potem przez Wrocław do Lubania, a stamtąd już w stronę granicy.
Stefanowi Skrzyszowskiemu towarzyszył przewodnik. Rzekę przepłynęli nocą. Opiekun zawrócił, gdy znaleźli się po niemieckiej stronie. Stefan zgodnie z rozkazem odnalazł gospodarstwo we wsi Ostritz. Stamtąd łącznik o nazwisku Wagner przewiózł go motocyklem do kolejnego mieszkania. Dalszy ciąg był podobny do tego, co przeszedł emisariusz „Artur”, który teraz słuchał opowieści Skrzyszowskiego.
W Ostritz Stefanowi przydzielono niemiecką łączniczkę, studentkę medycyny. Razem pojechali do Berlina, gdzie kolejką dostali się do zachodniej części miasta. Po drodze nie było żadnych kontroli.
Dotarli do Berlina Zachodniego. Tu przejął go wywiad USA. Następnego dnia amerykański samolot przewiózł Skrzyszowskiego z lotniska Tempelhof do Frankfurtu. Wkrótce trafił do Oberföhring, gdzie zbierali się uczestnicy planowanego kursu. Docierali z Paryża, Londynu, Monachium, Szwecji.
Pod koniec marca 1952 roku zakwaterowano ich we wsi Erzhausen pod Frankfurtem.
„Artur” uważał, że dowództwo postąpiło słusznie, wysyłając go do Skrzyszowskiego. Wiedział, jak trudno prowadzić tajną misję samotnie wśród nieznanych ludzi. Cierpliwie wysłuchiwał więc opowieści Skrzyszowskiego. Ten wręcz eksplodował energią. „Artur” wymyślił zajęcie, które pozwoliłoby Skrzyszowskiemu wypełnić pustkę kolejnych dni – wciąż przecież większość czasu spędzał w samotności w warszawskiej kryjówce.
„Artur” poradził, żeby zaczął spisywać informacje ze szkolenia na Zachodzie. Te materiały powinny potem przydać się na kursie dywersyjnym, który zostanie w Polsce zorganizowany dla WiN-owców. Może zapiski posłużą zresztą samemu Skrzyszowskiemu, bo pewnie za jakiś czas zostanie instruktorem.
„Artur” regularnie odwiedzał też Dionizego Sosnowskiego. Wiedział, że skoczkowie ukrywali się osobno, a Sosnowski trafił do podwarszawskiej Radości. Był mniej komunikatywny niż Skrzyszowski. Opowiadał chaotycznie, pamiętał mniej szczegółów.
Najchętniej mówił o materiałach wybuchowych, bo – jak stwierdził – miał do nich smykałkę. Z wielką uwagą słuchał też na kursie wykładów o wywiadzie, dywersji i sabotażu. Czuł, że zna się na tym lepiej niż Skrzyszowski.
Jego „Artur” też namawiał do spisywania notatek, które potem przydałyby się podczas organizowania konspiracyjnych kursów w Polsce. Sosnowski i Skrzyszowski byli przecież jedynymi Polakami w kraju, którzy poznali od podszewki współczesne amerykańskie metody wywiadowcze, a także sprzęt nowej generacji. Razem z nimi na ziemię trafiły najnowocześniejsze urządzenia do odbierania zrzutów. Planowano ich użyć przy następnych desantach. Przywieźli ze sobą radiostacje szpiegowskie, jakimi dysponował amerykański wywiad, produkowane przez Motorolę RS-6. Jak na owe czasy były miniaturowe – jeden komplet składał się z czterech elementów, każdy wielkości dwóch paczek papierosów. Oddali też witającym ich przewodnikom radiowy aparat URC-4, tak zwany beacon, służący do naprowadzania samolotów na cel. Sosnowski w konspiracyjnym mieszkaniu sporządził polskojęzyczną instrukcję obsługi.
Dionizy Sosnowski marzył o spotkaniu z narzeczoną i ojcem, który prowadził gospodarstwo. Swój związek z dziewczyną jednak wyolbrzymiał. Poznał ją niedługo przed przerzutem za granicę. Była zaledwie jego sympatią, ale ciągła tęsknota podczas pobytu na Zachodzie uczyniła z niej osobę znacznie mu bliższą niż w rzeczywistości.
Najpierw padły proste pytania:
– Imię i nazwisko?
– Miejsce, data urodzenia?
– Stan rodzinny?
Zanim Stefana Skrzyszowskiego dopuszczono do odbycia kursu w zachodnim ośrodku Delegatury, Amerykanie zbadali go wykrywaczem kłamstw. Wariograf marki Clirins rysował krzywą linię na milimetrowej skali. Kreska załamywała się przy każdym pytaniu. Aparatura umieszczona na rękach mierzyła pocenie się przy kolejnych odpowiedziach. Gdy ktoś się zawahał, kreska unosiła się nierównomiernie. Wyskakiwała ostro do góry, kiedy delikwent zdenerwował się po zaskakującym pytaniu. Bo po tych łatwych nagle padały podchwytliwe:
– Od kiedy pracuje dla UB?
– Kto go wysłał za granicę?
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.