Wędrująca Ziemia. Cixin Liu
zdjęcia.
Pół godziny później zobaczyliśmy hipnotyzujące swoim pięknem meteory, za którymi ciągnęły się smugi światła. Pojawiało się ich coraz więcej, a każdy wnikał w atmosferę głębiej niż poprzedni. Nagle samolotem wstrząsnął ogłuszający huk, a potem rozległ się łoskot i nastąpiły dalsze wstrząsy. Myśląc, że w maszynę uderzył meteoryt, Kayoko wrzasnęła i wtuliła się w moje ramiona. Wtedy z interkomu dobiegł głos kapitana.
– Panie i panowie, proszę nie wpadać w panikę. Był to tylko grom wywołany przez meteor, który przekroczył barierę dźwięku. Proszę założyć słuchawki, żeby uniknąć trwałej utraty słuchu. Nie możemy zagwarantować, że dalszy lot przebiegnie bezpiecznie, więc wylądujemy awaryjnie na Hawajach.
Po tym komunikacie utkwiłem wzrok w meteorycie dużo większym od pozostałych. Byłem przekonany, że nie spłonie w atmosferze jak te poprzednie. Oczywiście ognista kula przeleciała po niebie, kurcząc się w miarę zbliżania się do ziemi, i wpadła do zamarzniętego oceanu. Z wysokości kilku tysięcy metrów zobaczyłem, jak w punkcie uderzenia pojawia się mała, biała plamka. Natychmiast przekształciła się w biały krąg, który szybko rozszerzał się na powierzchni oceanu.
– Czy to fala? – zapytała Kayoko drżącym głosem.
– Tak, wysoka na sto metrów. Ale ocean jest zamarznięty. Lód wkrótce ją stłumi – odparłem, głównie po to, by samemu sobie dodać otuchy. Nie patrzyłem w dół.
Niedługo potem wylądowaliśmy w Honolulu. Lokalne władze zorganizowały nam miejsce w podziemnym mieście. Podczas jazdy wybrzeżem widzieliśmy wyraźnie pełne meteorów niebo. Wyglądało tak, jakby nagle z jednego punktu w przestrzeni kosmicznej skoczył na nas legion diabłów o ognistych włosach.
Patrzyliśmy, jak meteoryt uderza w powierzchnię oceanu niedaleko brzegu. Nie zobaczyliśmy pióropusza wody, za to wysoko nad nami wyrósł biały grzyb pary wodnej. Wzburzona woda pod zamarzniętą powierzchnią parła na ląd. Grube warstwy lodu pękały z jękiem i kłębiły się jak fale, jakby płynęło pod nimi stado olbrzymich, złowrogich potworów morskich.
– Jaką ten miał wielkość? – spytałem urzędnika, który powitał nas w porcie lotniczym.
– Nie więcej niż pięć kilogramów, nie był większy od pańskiej głowy. Ale dostałem właśnie informację, że osiemset kilometrów na północ stąd spada meteoryt o masie dwudziestu ton.
Zaczął brzęczeć komunikator na jego nadgarstku. Zerknął na niego i natychmiast powiedział do kierowcy:
– Nie uda się nam dojechać do Bramy 204. Kieruj się do najbliższego wejścia.
Furgonetka skręciła i zatrzymała się przed wejściem do podziemnego miasta. Kiedy wysiedliśmy, zobaczyliśmy, że pilnuje go kilku żołnierzy. Patrzyli w dal nieruchomym wzrokiem, a w ich oczach malowało się przerażenie. Podążyliśmy za ich spojrzeniami i zobaczyliśmy czarną ścianę. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak nisko wiszące chmury, ale miała na to zbyt jednolitą wysokość, bardziej przypominała długi mur ciągnący się na horyzoncie. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zobaczyłem, że szczyt tego muru ma białe zwieńczenie.
– Co to jest? – zapytała Kayoko bojaźliwie urzędnika.
Jego odpowiedź sprawiła, że włosy powstały nam na głowach.
– Fala.
Stalowa brama podziemnego miasta zamknęła się ze zgrzytem. Dziesięć minut później usłyszeliśmy dobiegające z góry głuche dudnienie, jakby nad sklepieniem przewracał się z boku na bok jakiś tytan. Popatrzyliśmy na siebie z rozpaczą, bo wiedzieliśmy, że w tej chwili przetacza się nad Hawajami i zmierza na kontynent stumetrowa fala. Ale jeszcze bardziej przerażające były wstrząsy, które potem nastąpiły. Było tak, jakby w planetę waliła gigantyczna pięść z kosmosu. Pod ziemią były one słabe, ale każde uderzenie napełniało nasze dusze niepokojem. Na powierzchnię padał grad meteorytów.
Bombardowanie Ziemi trwało z przerwami przez tydzień. Gdy w końcu wyszliśmy z podziemnego miasta, Kayoko krzyknęła:
– Boże, co się stało z niebem?
Było ciemnoszare. W górnej warstwie atmosfery unosił się pył po zderzeniach asteroid. Ta bezkresna szarość przesłoniła słońce i gwiazdy i wyglądało to tak, jakby cały wszechświat spowiła gęsta mgła. Woda, która pozostała na ziemi po przejściu ogromnej fali, zamarzła. Na powierzchni sterczały wysokie, ocalałe po tsunami wzniesienia, z których spływały kaskady lodu. Pokrywała je warstwa pyłu, który pochłonął wszystkie kolory, pozostawiając tylko tę wszechobecną szarość.
Wkrótce ruszyliśmy z Kayoko w dalszą drogę do Azji. Kiedy przelatywaliśmy nad linią zmiany daty, która już dawno przestała mieć znaczenie, zobaczyliśmy najciemniejszą noc w dziejach ludzkości. Samolot zdawał się płynąć w ciszy przez atramentowe głębie oceanu. Kiedy patrzyliśmy przez okna, wyglądając na próżno jakiegoś promyka światła w tej ciemności, ogarnął nas równie mroczny nastrój.
– Kiedy to się skończy? – mruknęła Kayoko.
Nie wiedziałem, czy ma na myśli naszą podróż czy ten okres niedoli i cierpień. Przyszło mi do głowy, że i jedno, i drugie będzie trwało bez końca. Bo nawet gdyby Ziemia wydostała się poza promień rażenia błysku helowego, nawet gdybyśmy uszli z życiem, to co dalej? Staliśmy na najniższym szczeblu niezmiernie wysokiej drabiny. Nim minie sto pokoleń, nim nasi potomkowie wejdą na jej szczyt i dostrzegą zapowiedź nowego życia, nasze kości już dawno obrócą się w proch. Nie wyobrażałem sobie cierpień i trudów, które trzeba będzie jeszcze znosić, a zwłaszcza tego, że miałbym zostawić moją ukochaną i moje dziecko na tej niemającej końca, wyboistej drodze. Byłem zmęczony, zbyt zmęczony, by iść nią dalej…
W chwili gdy smutek i rozpacz tak ścisnęły mnie za gardło, że nie mogłem złapać tchu, w kabinie rozległ się kobiecy krzyk:
– Nie! Kochanie, nie rób tego!
Odwróciłem się i zobaczyłem kobietę, która starała się wyrwać pistolet z ręki siedzącego obok niej mężczyzny. Próbował przyłożyć go sobie do skroni. Wyglądał na wycieńczonego i miał apatyczny wzrok. Kobieta położyła głowę na jego kolanach i zaczęła spazmatycznie szlochać.
– Ucisz się – powiedział zimno mężczyzna.
Szloch ustał i słychać było tylko niskie buczenie silników, które brzmiało jak pieśń żałobna. Zdawało mi się, że samolot ugrzązł w bezkresnym mroku i tkwi w nim bez ruchu. W całym wszechświecie nie zostało już nic oprócz niego i spowijającej go ciemności. Kayoko wtuliła się w moje ramiona. Miała lodowato zimne ciało.
Nagle na przodzie kabiny zapanowało poruszenie i pasażerowie zaczęli szeptać z podnieceniem. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem przed samolotem zamglone światło. Pełne pyłu nocne niebo skąpane było w niebieskiej poświacie.
Był to blask silników Ziemi.
Meteoryty zniszczyły jedną trzecią silników na półkuli północnej, ale wyrządziły mniej szkód, niż szacowano przed opuszczeniem. Silniki Ziemi na półkuli wschodniej, która nie była wystawiona na uderzenia meteorytów, wyszły z tego bez szwanku. Jeśli chodzi o moc, Ziemia była dobrze przygotowana do ucieczki.
Gdy moje oczy spoczęły na niebieskim świetle przed nami, poczułem się jak nurek, który po długim wynurzaniu się z głębiny morskiej ujrzał wreszcie powierzchnię w blasku słońca. Zacząłem na powrót równo oddychać.
Znowu usłyszałem głos kobiety siedzącej kilka rzędów za nami:
– Kochanie, ból, strach… możemy to czuć, tylko dopóki żyjemy. Kiedy umieramy, nie ma niczego. Jest tylko ciemność. Lepiej żyć, nie uważasz?
Wymęczony mężczyzna nie odpowiedział.