Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis


Скачать книгу
wino – przyznała po chwili.

      – Tak? A co jeszcze lubicie?

      Nie odpowiedziała od razu. Pan Jan patrzył uważnie, a w jego wzroku była zachęta. Od samego przyjazdu dawał jej znaki, że bardzo ją uważa jako niewiastę piękną, bogatą i niegłupią. Droczyła się, pochlebiało jej to nadskakiwanie. Domownicy dostrzegli zainteresowanie pana piękną sąsiadką syna, nikt jednak nie odważył się słowa powiedzieć przeciwko panu Janowi.

      Siedzieli znowu przy ogniu w wielkiej komnacie na pierwszym piętrze zamku, ale tym razem poza nimi nie było tu nikogo. Domownicy pojechali do kościoła, a służbie gospodarz kazał iść precz. Ta sytuacja dogadzała Roksanie, bo to, co miała do powie-dzenia, nie było przeznaczone dla obcych uszu. Uśmiechnęła się, robiąc niewinną minę.

      – Kiedy niewiasta zostaje sama na majątku, musi się niemało starać, żeby wszystko szło jak należy – odpowiedziała dopiero po chwili.

      Pan Jan dobrze znał te sztuczki, ale tym razem wziął je za dobrą monetę.

      – Nie wyglądacie na taką, co sobie nie daje rady.

      – Daję – przyznała. – Niemało wokoło trudnych spraw, z którymi trzeba się zmierzyć. Dlatego nie robię niczego bez zastanowienia. Wolę dwa razy pomyśleć, niż raz pobłądzić. Wy na przykład mówicie, że zrobiliście błąd, łaszcząc się na majątek Elżbietki…

      – Może i zrobiłem – kiwnął głową – a może wcale nie zrobiłem. Są jeszcze młodzi, mogą trochę poczekać. Kiedy tylko Elżbietka zajdzie w ciążę…

      – A jeśli nie zajdzie?

      Pan Jan przymrużył oczy. Czuł niepokój przy tej kobiecie, a nie rozumiał, co jest jego przyczyną.

      – Wy coś wiecie – zauważył. – Wiecie coś ważnego i chyba nawet chcecie mi o tym powiedzieć.

      – Mam interes – przypomniała.

      – Dobrze – zgodził się. – Zrozumiałem wasze przymówki. Chcecie skorzystać na tym, że mi o tym powiecie, tak? Żebym wam zapłacił?

      Roksana wstała ze swojego miejsca i odeszła pod ścianę. Wisiała tam opona kunsztownie tkana w drobny wzór przedstawiający polowanie w lesie.

      Patrzył za nią niespokojnym wzrokiem.

      – Nie wiem, czy was na to stać – zauważyła tonem, w którym nagle pojawiła się wyższość.

      – Mnie? – zapytał. – Mnie stać na wszystko.

      Ale był wyraźnie zaniepokojony.

      – Co wy wiecie? – zapytał.

      Rozejrzała się, upewniając, że nikt nie podsłuchuje rozmowy.

      – Elżbietka nie zajdzie w ciążę – oświadczyła.

      Jan ze Szczekocin uderzył pięścią w dłoń.

      – Wiedziałem! – warknął ze złością. – Wiedziałem, że pan Jeno coś ukrywa. Od razu zgodził się na posag i w ogóle poszło to wszystko za szybko.

      Zerwał się od stołu i stanął naprzeciw Roksany.

      – Teraz rozumiem, czemu mój chłopak taki niekonkretny. Pytam go, a on kręci i się wywija. Broni swojej żony, rozumiem. Tylko po co taka żona, która nie może dać dziecka? Co za głupiec! Czemu milczał o tym do tej pory?!

      – On wam niczego nie zdradził, bo się was boi.

      – I powinien się bać! – przytaknął Jan ze Szczekocin. – Posłuszeństwo wobec ojca to jedno z najważniejszych przykazań. Ale z tego przykazania wynikają obowiązki. Nie powiedział nic, bo pewnie ochrania żonę. Elżbietka, owszem, bardzo wdzięczna, ale czegoś więcej oczekuję od synowej.

      Pani Roksana zaplotła ramiona.

      – Nie powiedział wam, bo to jego wina – oświadczyła spokojnie.

      Jan ze Szczekocin podskoczył jak oparzony.

      – Co wy mi tu…? – warknął zły.

      – Jego, nie Elżbietki – powtórzyła dobitnie Roksana.

      Jan ze Szczekocin wyszczerzył zęby.

      – No! – zawołał. – To tuś mi, chytrusie?!

      W jego głosie była groźba.

      – Co wy mi tu opowiadacie?! – uniósł się. – Jego wina? Jakże to może być? Mój Jan płodny, ja nie chwaląc się też, a Konrad miałby…

      Pani Roksana nie poruszyła się z miejsca.

      – Będziecie krzyczeć czy chcecie dowiedzieć się prawdy?

      Był zły, ale opanował się. Ta kobieta wyjawiła, że ma w sprawie swój interes, nie wiedział jeszcze jaki, ale zamierzał się tego dowiedzieć. Jeśli myśli, że łatwo go oszuka i nabierze na babskie gadki, to się grubo myli.

      – Znam was! – wycedził przez zęby. – I dowiem się, jaki macie interes, żeby mnie zwodzić, bo że zwodzicie, to pewne. Przecież jesteście przyjaciółką rodu pana Jeno.

      – Mogę być waszego – zauważyła. – To zależy tylko od tego, czy będziecie mogli zapłacić za moją przyjaźń.

      Nikt tak nie mówił do starosty lubelskiego, a już na pewno nie żadna niewiasta. Skoczył ku niej niby żbik, przycisnął całym ciałem do ściany.

      – Co to za grę prowadzisz ze mną, co? – syknął. – Myślisz, że wystarczy, żebyś zamrugała oczami, a już mnie kupiłaś? Ja miałbym ci zapłacić?

      Przydusił ją do ściany, czując, jaka jest młoda i sprężysta. Miał ponad pięćdziesiąt lat i nieczęsto mógł sobie pozwolić, żeby posmakować młodego niewieściego ciała. Włosy Roksany pachniały upojnie ziołami, pod dłonią na wiśniowej materii czuł jędrność piersi.

      Nie opierała się. Kiedy tak naparł na nią, ustąpiła, choć mia¬ła wolne ręce. Uznał to za przyzwolenie, zresztą zawsze łatwo łamał opór.

      – Zapłacić? – zapytał oszołomiony jej bliskością. – Zapłacę, kiedy będę wiedział za co.

      Nie broniła się nawet wtedy, gdy nagle pocałował ją mocno w usta. Poddała mu się, a on uznał, że już jest jego. Jego ręka odważnie spoczęła na jej udzie i choć się szarpnęła, łatwo podwinął suknię i sięgnął pod nią dłonią. Ręka była odważna i wiedziała, co może zrobić z kobietą.

      – Niechaj wiem, za co – powtórzył, całując w szyję.

      – Będziesz wiedział – odpowiedziała szeptem wprost do jego ucha, a kiedy zachwycił się tym szeptem, wpiła się w ucho zębami.

      Wrzasnął. Nie mógł odskoczyć, bo zęby Roksany trzymały mocno. Nie mógł jej odepchnąć, bo sam ją najpierw przydusił do ściany. Wił się i krzyczał z bólu, aż go wreszcie puściła, a on odskoczył.

      – Ty suko! – zawołał, chwytając się za krwawiące lewe ucho.

      Był blady z wściekłości. Zamachnął się pięścią, ale się nie spodziewał, że jest na to przygotowana. Cios wymierzony na oślep nie trafił Roksany, uchyliła się sprytnie, a jego pięść wylądowała na makacie, pod którą była twarda ściana.

      Znowu krzyknął z zawodu i nieoczekiwanego bólu. Był w tej jednej chwili bezbronny. Roksana uniosła nieco suknię, zobaczył przez krótką chwilę jej zgrabną nóżkę. Miała na stopie mocny skórzany trzewik na grubej podeszwie. Zanim zdążył pomy¬śleć, wymierzyła mu kopniaka w krocze.

      Stęknął, upadł na kolana i przewrócił na bok.

      Stanęła nad nim, nagle wyniosła i wyprostowana. Na zębach,


Скачать книгу