Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana. Marian Piotr Rawinis
niespodziewanie okazało się, że wbrew plotkom i powszechnym oczekiwaniom, to właśnie Marina miała rację.
Było ciepłe, słoneczne popołudnie. Dominik, siedmioletni syn Mariny, bawił się nad rzeką, biegając z łukiem i wypatrując w wodzie ryb. Strzelał, a kiedy czasem trafił, krzyczał głośno.
Właśnie udało mu się po raz kolejny, chwycił za strzałę nisko nad wodą, jak uczył go opiekun, ogromny Mieszek, wyciągnął rybę i zadowolony wyskoczył na brzeg, gdzie na trawie leżały już trzy inne ryby. Nauczyciel pochrapując spał w cieniu nieopodal, bo Mieszek nie odstępował Dominika na krok, będąc jego osobistym służącym i strażnikiem.
– Czwarty raz z rzędu! – cieszył się chłopak, biegając wokoło wielkiego cielska Mieszka. – Obudź się, słyszysz? Czwarty raz z rzędu!
Mieszek otworzył oko, spojrzał na rybę, oceniając jej wielkość.
– Złap jeszcze kilka – wymruczał sennym głosem. – Żeby akurat starczyło na przekąskę. I zawczasu rozpal ogień. Jak się zbudzę, będę głodny.
Dominik zawrócił w kierunku wody, gdy nagle tuż obok pojawił się ktoś, na widok kogo zamarł.
– Chłopcze, jesteś tutejszy? – zapytał obcy. – Chyba nieco zmyliłem drogę, a jadę do Potoka. Może mógłbyś wskazać mi, gdzie to.
Jeździec miał na sobie szkarłatny kaftan i miecz przy boku, a choć Dominik nigdy nie widział pana Jordana z Wojcieszowa, odgadł od razu, że to właśnie jego ma przed sobą.
Chciał odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i tylko ręką pokazał kierunek. Obcy człowiek podziękował skinieniem głowy i pojechał ku dworowi, a Dominik z otwartymi ustami patrzył, dokąd udał się nieznajomy.
Wcześniej nigdy nie widział pana Jordana, ale matka tak wiele razy opisywała jego wygląd, że nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo spotkał nad wodą. A choć czekał tak długo i wielokrotnie zastanawiał się, jak będzie wyglądało ich spotkanie, teraz zupełnie nie wiedział, co ma robić.
Odczuł nagle wielki niepokój. A jeśli się pomylił? I zawód, że ojciec go nie rozpoznał. To uczucie zaraz jednak ustąpiło miejsca radości. Matka miała rację. Ojciec go nie poznał, bo tak wielki i silny urósł. Wuj Mikołaj z Lipowej, kiedy wracał do domu, zawsze głośno cieszył się i dziwował, jak bliźniacy bardzo urośli w czasie jego nieobecności. Więc i Dominik sprawi radosną niespodziankę swojemu ojcu. Porzucił łuk i ile tylko miał sił w nogach, popędził do dworu. Jego opiekun Mieszek obudzony nadejściem nieznajomego wstał z ziemi i zanim ruszył za wychowankiem starannie pozbierał ryby.
– To ci pędziwiatr – mruczał niezadowolony. – Zmarnowałby jedzenie, gdyby mnie tu nie było.
Pani Marina z Potoka nie widziała Jordana od miesięcy i choć wszystkim mówiła, że wkrótce nadjedzie, żeby z nią zostać, czasami sama w to nie wierzyła. Wolał być przy swojej Hannie i ani mu w głowie było pamiętać zeszłoroczną kochankę.
A mimo to wyobrażała sobie, że Jordan nagle się zjawi w Potoku i zechce pozostać na zawsze.
Spełniły się wreszcie marzenia Mariny z Potoka. Pewnego letniego dnia zupełnie niespodziewanie w drzwiach jej dworu stanął wy¬śniony kochanek.
– Witaj – powiedział pan Jordan, jakby rozstali się ledwie wczoraj.
Marina podniosła głowę i długą chwilę patrzyła na jego włosy, rozświetlone słonecznym światłem, tak jak w snach. Nie wydawał się jej rzeczywisty. Był niczym zjawa, nieprawdziwy.
– Witaj – powtórzył i uśmiechnął się, a Marinie od tego uśmiechu stajało serce. Ale nadal nie wierzyła, choć tak przecież pragnęła go zobaczyć. Wciąż nie mogła uznać, że stoi tuż przed nią.
– Czy to ty? – zapytała tylko.
A kiedy potwierdził, skoczyła ku niemu i zawisła mu rękoma na szyi. Ani tego dnia, ani później o nic go nie zapytała. Jak gdyby nie było pomiędzy nimi tego czasu. On miał wprawdzie przygotowaną przemowę, w której przepraszał, że ją wtedy zostawił, ale nie musiał nic mówić. Nie musiał niczego tłumaczyć i nie musiał kłamać.
Przyjechał i został.
Kiedy znad rzeki nadbiegł Dominik, Marina siedziała u stóp pana Jordana wpatrując się w przybysza rozmarzonym wzrokiem.
Dominik niepewnie przystanął przy wejściu.
– Zobacz! – zawołała matka. – Zobacz, kto przyjechał!
– Pan Jordan? – zapytał domyślnie, a serce waliło mu szalonym rytmem. – Pan Jordan z Wojcieszowa?
I chcąc się upewnić, zapytał:
– Czy on będzie moim ojcem?
Jordan wstał i podszedł do chłopca. Obejrzał go uważnie ze wszystkich stron, kiwnął głową z zadowoleniem, ale nie odpowiedział wprost na pytanie.
– Ciesz się – uściskała chłopca Marina. – Ciesz się, bo pan Jordan zostanie z nami.
***
Pan Jordan został w Potoku. Bez żadnego słowa tłumaczenia się przed kimkolwiek zaczął się pokazywać u boku pani Mariny, jakby był jej ślubnym mężem.
Ludzie natychmiast zaczęli plotkować, zastanawiać się, co i jak się zdarzy. Ale ani ona, ani on nikomu niczego nie wyjaśniali. Pokazywali się razem w kościele, na jarmarku, w innych dworach, jak gdyby była to sprawa jasna i naturalna.
– A to bezbożnik! – syczeli jedni.
– Zaraz bezbożnik – bronili inni. – Coś musi w tym być, bo przecież nie byłby aż taki grzeszny, żeby bez żadnych wyrzutów sumienia pokazywać się u boku obcej niewiasty.
Ku zdziwieniu wszystkich pan Jordan zamieszkał w Potoku i nikt nigdy nie ośmielił się zadać mu pytania albo w jego obecności powiedzieć coś niestosownego. Został i był. Ludzie szybko do tego przywykli. Potem, gdy pewnego dnia Jordan nagle zniknął, zaczęli się nawet troskać, co się stało, ale on po jakimś czasie znowu się pojawił i znowu nikomu nic nie powiedział. Od tej chwili przez następne lata Jordan z Wojcieszowa spędzał znaczną część roku w Dolinie, u boku pani Mariny.
Ona sama, zawsze wylewna wobec siostry, teraz mówiła o tej sprawie nie za wiele.
– Przyjechał – zawiadamiała siostrę.
– Jak długo zostanie? – pytała Hedwiga.
– Nie wiem.
– Nie wiesz? – dziwiła się pani z Lipowej. – Ludzie plotkują, że żonę zostawił w Wojcieszowie, ale lada chwila wróci do niej na dobre.
– Może i wróci – zaciskała usta Marina. – A może nie wróci.
– Ludzie mówią, że nie godzi się, abyś pozostawała z nim pod jednym dachem.
– Niech mówią – Marina wzruszyła ramionami. – Mało mnie to obchodzi. Jest ze mną i koniec.
– A jego żona?
– Nie miłuje jej. Nigdy nie miłował. Tak się po prostu ułożyły sprawy.
Hedwiga nie chciała wpływać na życie siostry, pragnęła tylko oszczędzić jej przykrości. A że wszystko to może się skończyć niemiło, wydawało się nieuniknione. Bo nie można pozostawać w grzechu i bez końca liczyć na bezkarność.
W tej sprawie niewiele mógł zrobić nawet ksiądz Franciszek Skórka, którego umiejętności przeciwdziałania grzechom zadziwia¬ły wszystkich.
Przyszedł do Potoka zaraz pierwszego tygodnia z zamiarem poważnego rozmówienia się z panią Mariną. Pani przyjęła go uprzejmie, choć chłodno. Kazała prosić do świetlicy, podać poczęstunek,