Czuły narrator. Olga Tokarczuk
i formatują go, czy tego chcemy, czy nie. To ona stanowi macierz filozofów (czymże jest Uczta Platona, jak nie kawałkiem dobrej literatury?) i to od niej filozofowanie się zaczyna.
Trudno byłoby stworzyć wizję literatury na nowe czasy, zwłaszcza że dobrze poinformowani mówią, iż właśnie dorosło ostatnie czytające pokolenie. Chciałabym jednak, żebyśmy dali sobie prawo do tworzenia nowych opowieści, nowych pojęć i nowych słów. Jednocześnie wiem, że w tym wielkim, płynnym, migoczącym uniwersum, jakim jest świat, nic nie jest nowe. To odmienna konfiguracja ustawia rzeczy w odmienny sposób, tworzy nowe skojarzenia, nowe pojęcia. Termin „antropocen” ma zaledwie trzydzieści lat, ale dzięki niemu jesteśmy w stanie pojąć to, co się wokół nas i z nami dzieje. Składa się z dwóch dobrze znanych greckich słów: ánthrōpos (człowiek) i kainós (nowy) i wskazuje, jak wielki jest wpływ człowieka na funkcjonowanie procesów przyrodniczych w skali całego globu.
A co powiedzielibyście na ognozję?
Ognozja (ang. ognosia, fr. ognosie) – narracyjnie zorientowany, ultrasyntetyczny proces poznawczy, który odzwierciedlając przedmioty, sytuacje i zjawiska, próbuje uporządkować je w wyższy współzależny sens; zob. →pełnia. Potocznie: umiejętność syntetycznego podejścia do problemów poprzez poszukiwanie porządku zarówno w samych narracjach, jak i detalach, drobnych częściach całości.
Ognozja skupia się na pozaprzyczynowo-skutkowych i pozalogicznych łańcuchach zdarzeń, preferując tzw. → spawy, → mostki, → refreny, → synchroniczności. Sugeruje się często związek ognozji ze → zbiorem fraktali Mandelbrota oraz → teorią chaosu. Bywa postrzegana jako alternatywny rodzaj postawy religijnej, czyli → alterreligia, która upatruje tzw. siły scalającej nie w jakimś ponadbycie, ale raczej w bytach podrzędnych, „niskich”, tzw. → drobnicy ontologicznej.
Upośledzenie w zakresie ognozji przejawia się niemożnością postrzegania świata jako integralnej całości, czyli widzeniem wszystkiego osobno; zaburzona jest wtedy funkcja → wglądu w sytuacje, syntezy i kojarzenia faktów pozornie zupełnie ze sobą niepowiązanych. W terapii ognozji często używa się metody leczenia powieścią (ambulatoryjnie stosuje się też opowiadania).
Stwórzmy bibliotekę nowych pojęć. Wypełnijmy je treścią eks-centryczną, taką, o której centrum nie słyszało. Będzie nam przecież brakowało słów, terminów, zwrotów, fraz, a kto wie, czy nie całych stylów i gatunków do opisywania tego, co nadejdzie. Będziemy potrzebowali nowych map oraz odwagi i humoru wędrowców, którzy nie zawahają się wystawić głowy poza sferę dotychczasowego świata, poza horyzont dotychczasowych słowników i encyklopedii. Ciekawa jestem, co tam ujrzymy.
ĆWICZENIA Z OBCOŚCI
Wychowałam się na książkach Juliusza Verne’a – to one pokazywały mi daleki świat i zbudowały w mojej głowie obraz tego, czym jest podróż człowieka Zachodu, a do takiego miana aspirowałam, dorastając w zamkniętej i nudnej przestrzeni peerelowskiej Polski. Verne’owski podróżnik był nie lada personą – chociaż z map świata wciąż jeszcze nie zniknęły białe plamy, zdawał się nie przejmować niebezpieczeństwami i ruszał w drogę śmiało, z odwagą i poczuciem, że świat jest jego własnością, że mu się należy. W podróży nie zmieniał nawyków żywieniowych i pozostawał wierny modzie swojego kraju (obowiązkowe tabaczkowe spodnie i czarny surdut). Zwykle też wystarczał mu rodzimy język. Zawsze pamiętał, by zabrać ze sobą najnowsze wynalazki techniczne, które w odpowiednim momencie ratowały mu życie i pomagały przetrwać. Nawet jeżeli uważał się za dobrego i otwartego człowieka, to i tak zawsze towarzyszyły mu tkwiące gdzieś w głębi duszy przekonanie o swojej ewolucyjnej wyższości oraz pewność istnienia niekwestionowalnych procesów historycznych, które wcześniej czy później doprowadzą każdy zakątek kuli ziemskiej do poziomu cywilizacyjnego Zachodu. Ekscytująca przygoda wiodła go na najdalsze bezdroża, ale i tam czuł się bezpiecznie, bo nawet w największej głuszy miał szansę spotkać urzędników z własnego kręgu kulturowego, którzy w razie potrzeby wydadzą mu duplikat zgubionego paszportu i podzielą się plotkami o tubylcach.
Ten verne’owski punkt widzenia w jakiejś zniekształconej i pastiszowej formule pojawia się często we współczesnej popkulturze, na przykład w cyklu filmów o przygodach Indiany Jonesa. Tutaj świat jest tylko egzotyczną dekoracją dla przypominających komputerową grę popisów bohatera, który choćby spotkał się z nie wiem jak fascynującą kulturą, to i tak nie może się zmienić – do końca pozostaje taki, jaki był w momencie przybycia. Zamknięty w szczelnej kapsule tożsamości człowieka Zachodu, okazuje się nieprzemakalny, zaimpregnowany na to, co inne, mimo że jest archeologiem i powinien być na inne wyczulony. Skupiony na osiągnięciu swojego celu (odnalezienie skarbu, odkrycie tajemnicy), nie wchodzi w głębsze relacje z tubylcami czy jakikolwiek kulturowy dialog. Mówi do nich po angielsku czy francusku, dogłębnie przekonany, że powinni go zrozumieć. Zachowuje swoje standardy, nie negocjuje, traktuje wszystko i wszystkich z góry, pewien swojej cywilizacyjnej (a więc także i ludzkiej) wyższości. Pamiętamy wszyscy słynną scenę, kiedy Indiana Jones zostaje wyzwany na pojedynek przez asasyna. Dzieje się to na bazarze, pośród tłumu, który rozstępuje się, by zrobić walczącym miejsce. Gdy tradycyjnie ubrany wojownik wywija szablą, popisując się swoją zręcznością, Indiana Jones, któremu się spieszy, po prostu strzela do niego z pistoletu. Koniec pojedynku.
Zdumiony takim obrotem sprawy widz spontanicznie zaczyna się śmiać, nawet jeżeli jest zaskoczony własną reakcją. Dezynwoltura i bezczelność Indiany Jonesa imponują, a jednocześnie ośmieszają wszelkie politycznie poprawne odruchy.
Bo w istocie rzeczy podróżnik z Zachodu traktuje świat jako nie do końca realny. Przemyka przez odwiedzane kraje i kultury niczym wiecznie spieszący się cień, niczego nie dotykając, w nic się nie angażując, zamknięty w bańce swojego poczucia wyższości.
Niewinny egzotyczny świat, do którego trafia zachodni podróżnik, taki jak Indiana Jones, najczęściej ginie w dramatycznym zakończeniu opowieści. Rozpad następuje gwałtownie, jakby racje istnienia zostały unieważnione wraz z osiągnięciem celu i odkryciem tajemnicy. Widz musi ujrzeć walące się piramidy, zapadające się podziemne komnaty, wybuchy wulkanów i inne apokaliptyczne kataklizmy. Obowiązuje tutaj stara rzymska zasada: veni, vidi, vici. Zobaczone i doświadczone (wykorzystane) zostaje odhaczone, czyli pokonane, a tym samym przestaje istnieć.
Dziewiętnastowieczny paradygmat podróżny człowieka Zachodu został uprzemysłowiony i umasowiony przez współczesny turyzm. Dziś bowiem spadkobiercą Fileasa Fogga i Indiany Jonesa jest turysta, który w dwanaście dni objeżdża autokarem Meksyk, koniecznie kończąc podróż w Cancún – najbardziej odrażającym miejscu, jakie widziałam, pełnym monstrualnych hoteli i wydzielonych plaż. Albo wypoczywa all-inclusive w tureckich kurortach, starając się nie myśleć o tym, że kilkaset metrów dalej morze wyrzuca na plaże ciała uchodźców.
Ów blady i ścierpnięty od wielogodzinnej jazdy podróżny robi poruszone zdjęcia przez szyby autokaru, a nogi może rozprostować tylko tam, dokąd zaprowadzą go wola i interesy pilota wycieczki. Podczas krótkich postojów autokaru na własne oczy ogląda to, co polecają książkowe przewodniki, i z satysfakcją notuje w umyśle, że wszystko to rzeczywiście istnieje! Wieczorami dostarcza się takiemu turyście etnograficzne real life, które ani z real, ani z life w zasadzie nie ma nic wspólnego.
Turysta chce, żeby było egzotycznie, ale nie za bardzo. Chce, żeby było prawdziwie, lecz w żadnym wypadku za cenę rezygnacji z porannego prysznica. Chce dreszczyku emocji, ale nie aż takich, żeby zaczął się niepokoić. Chce kontaktu z miejscowymi, byle tylko nie był zbyt zobowiązujący i poważny. Podsłuchałam kiedyś rozmowę moich rodaków w średnim