E.E.. Olga Tokarczuk
szalików. Otworzyła przepastne szafy w przedpokoju, skąd buchnął na całe mieszkanie zimny, marmurowy zapach naftaliny. Pani Eltzner myślała o Ernie leżącej w jej łóżku i myśląc o Ernie, myślała także, a może nawet przede wszystkim, o sobie. W Ernie, jedynej spośród swych córek, widziała siebie, jaką była w jej wieku i jeszcze młodszą – nieśmiałą, brzydką, samotną i obcą światu, jakby do niego nie należała. Wolałaby czuć się podobna bardziej do postawnej, poważnej Berty albo kokieteryjnej Marie, albo do rozpieszczonej i rozkapryszonej Liny, albo do pewnych siebie bliźniaczek. Do wczoraj. Wczoraj w inny sposób spojrzała na Ernę i teraz, stojąc naprzeciw otwartej szafy, uświadomiła sobie, że Erna miała jej gesty i jej upodobania kulinarne – do zupy pomidorowej, ryżu i smażonych ryb. Na krótko wrócił w jej pamięci nieostry obraz specjalnych noży do ryb, jakie zawsze podawano w rodzinnym domu, z tym polskim uporczywym przywiązaniem do niewygodnych konwenansów. Ale że nie była obdarzona obrazową pamięcią, widok noży do ryb zaraz się zatarł.
Pani Eltzner odwróciła się teraz do wielkiego wiszącego lustra i zobaczyła w nim siebie taką, jaką sama stworzyła: pulchną, zadbaną, jasnoskórą blondynkę, pełną kobiecości, której nie zniszczyło osiem porodów i jedno poronienie. Przeciągnęła dłonią po twarzy i szyi aż do stójki sukni. Kiedy rodziła kolejne dzieci, za każdym razem zastanawiała się, czy starczy jej miłości, rozumiała bowiem miłość jako zapas energii, którą obdarza się innych. Ten zapas był ograniczony i trzeba go było dzielić na coraz mniejsze części, i jeszcze trochę zostawić dla siebie. Przyglądała się sobie w lustrze, rzucając co jakiś czas ku drzwiom kuchni niespokojne spojrzenie, bo bała się, że mogłaby ją na tej cichej adoracji przyłapać pokojówka. Ogarnęła wzrokiem swoje duże, podniesione gorsetem piersi, łagodne wcięcie w talii i obfite biodra. Nie wyglądała na swoich czterdzieści lat. Teraz zaczęła szukać fizycznego podobieństwa Erny do siebie. Erna mogłaby być jej cieniem, taka była drobna, mała i delikatna. A jednak podobieństwo było – jasne oczy, zarys ust, zęby, dłonie i stopy, wystarczająco dużo, żeby obudzić wzruszenie i płynącą z niego czułość, że oto widzi w Ernie swoje własne, niepowtarzalne i konkretne istnienie. Poczuła zaraz nieodpartą chęć pójścia do córki i przytulenia jej do siebie.
Erna siedziała w łóżku oparta o poduszki i oglądała encyklopedię. Podniosła na matkę oczy, których kolor kojarzył się z rozpuszczoną w wodzie farbką do bielizny. Pani Eltzner poprawiła jej poduszki i usiadła na brzegu łóżka. Erna obojętnie, nie czytając, przewracała kartki.
– Córeczko, czy ty mnie kochasz?
– Tak, mamo – odpowiedziała Erna.
Pani Eltzner przytuliła ją do piersi i wdychając zapach włosów córki, pomyślała, że jej włosy muszą pachnieć tak samo.
Kiedy przyszedł doktor Löwe, pani Eltzner zamknęła się z nim w salonie i dobitnym, pewnym siebie tonem opowiedziała mu, co, a raczej kogo zobaczyła Erna wczoraj przy obiedzie. Powiedziała też, że najprawdopodobniej w Ernie ujawniły się zdolności medialne, które posiadała cała rodzina pani Eltzner.
– Wobec tego nie mam tu nic do roboty. Trzeba raczej posłać po jakiegoś egzorcystę – powiedział Löwe i wstał.
Pani Eltzner nie dała za wygraną. Gwałtownie podniosła się, ściągając serwetę, i chwyciła go za rękę.
– Niech pan nie odchodzi, niech się pan nią zajmie, ona jest taka delikatna.
– Właśnie dlatego przestrzegam panią przed wmawianiem jej i sobie podobnych bzdur. System nerwowy Erny nie jest jeszcze w pełni ukształtowany i w tym wieku może ona być bardzo podatna na omdlenia czy konwulsje. Dorabianie do tego jakichś z palca wyssanych diabolicznych bajek może zaburzyć jej i tak chwiejną równowagę.
Pani Eltzner nie puszczała jego ręki.
– Gdyby pan to słyszał, doktorze… Ona nigdy nie widziała swojego dziadka, a tak plastycznie go opisała. To był on, wybrał ją jako najbardziej podatną w rodzinie, jako najbardziej do mnie podobną… Byłam jego ukochaną córką…
Doktor Löwe zastanawiał się przez chwilę.
– Umówmy się, droga pani, że to, co pani mi powiedziała, zostawi pani dla siebie. Nie należy o tym rozmawiać z małą. Niech dużo odpoczywa, dużo je, a kiedy poczuje się silniejsza, niech wraca do codziennych zajęć. Nie sądzę, żeby się to miało jeszcze powtórzyć. Cokolwiek to było, udawajmy, że nic się nie stało.
– Udawajmy, że nic się nie stało – powtórzyła pani EItzner.
Po obiedzie Fryderyk Eltzner zdrzemnął się na kanapie w salonie, położywszy sobie na twarz gazetę. Było już ciemno na dworze, kiedy żona przyniosła mu miętę.
– Zioła, mój drogi.
Usiadła na kanapce i patrząc, jak pije, czekała na jakiś szczególny moment, odpowiedni do opowiedzenia o tym, co tak głęboko przeżywała. Zawsze tak robiła. Przygotowywała swojego słuchacza, ta cisza była uwerturą do słów, które zaraz padną.
Kiedy Eltzner poznał swoją przyszłą żonę, właśnie zerwała ona ze swoim domem i krajem – próbowała w Berlinie zostać aktorką. Mieszkała z jakąś bardzo podejrzaną przyjaciółką malarką i chodziła na lekcje gry aktorskiej. Czy ktoś by teraz w to uwierzył? Zakochał się w niej do szaleństwa, zanim znalazła ją jej rodzina, „Pribylscy”, jak ich nazywał, nie mogąc poprawnie wymówić tego nazwiska. Uważał siebie za jej opatrzność, bo nie wiadomo, co by się stało z tą młodziutką, nieco szaloną dziewczyną w Berlinie. Ku wielkiej uldze jej rodziny, wzięli ślub i przeprowadzili się do Wrocławia, gdzie Eltzner przejął podupadłą manufakturę ojca. Rok później urodziła się Berta. Potem rodziły się dzieci jedno za drugim. Czasem Eltzner mylił ich kolejność pojawiania się na świecie. Pamiętał tylko dokładnie narodziny bliźniaczek, których jego żona o mało nie przypłaciła życiem. W ciągu tych lat z chudej, nerwowej dziewczyny przeobraziła się w piękną, dorodną kobietę.
Nie poganiał jej teraz, chciał, żeby sama wybrała moment. To, co miała zamiar powiedzieć, nie było dla niego na pewno niczym ważnym. Dzieci zbytnio go nie obchodziły. Kochał je ogólnie, wszystkie razem, jako „dzieci”, jako potomków. Wystarczyło mu codzienne widywanie ich przy obiedzie, ai wtedy był myślami przy swoich maszynach tkackich.
Pani Eltzner musiała znaleźć sposób na podjęcie trudnego tematu, jakim była kwestia duchów. Takie sprawy zupełnie nie interesowały męża. Wydawało jej się jednak, że mąż słuchał uważnie. Spuścił nogi z kanapy i kołysał nimi, przyglądając się swoim stopom. Potem, kiedy zamilkła, wstał i podszedł do okna, za którym latarnie odbijały się w mokrym bruku.
– Czyż to nie był mój ojciec? – zapytała dramatycznie pani Eltzner. – Te okulary, to wysokie czoło z zakolami…
Eltzner odstawił pustą od dawna filiżankę.
– Twój ojciec nigdy nie miał zakoli – powiedział spokojnie.
– Ależ tak, miał zakola, dokładnie to pamiętam!
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i w końcu pan Eltzner powiedział:
– Wolałbym więcej nie słyszeć o takich sprawach. Nie podoba mi się to. Jest to najprostszy sposób, żeby zrobić z niej wariatkę.
Pani Eltzner odwróciła się gwałtownie do drzwi. Po raz kolejny w swoim życiu poczuła się rozczarowana i oszukana. Była uwięziona w jednym domu z człowiekiem, który kompletnie jej nie rozumiał, jakby byli z innego świata, jakby mówili innymi językami. Rzuciła spojrzenie na obitą dębową boazerią ścianę. Miała wrażenie, że się dusi. Powinna stąd natychmiast wyjść, z tego pokoju, z tego domu. Poczuła nienawiść, która zapierała jej dech w piersiach. Ruszyła do drzwi, łapiąc się za gardło. Zgłębi ciała słyszała narastające dudnienie jakiejś ogromnej fali. Ogłuszona tym łoskotem, zaczęła się słaniać. Chciała