Sedno. Marek Stelar

Sedno - Marek Stelar


Скачать книгу
a22-8e0e-ec73e878d666.png" alt="DRUK_Stelar_SEDNO_okladkaPOPR.jpg"/>

      Spis treści

      

      

       STACJA POCZĄTKOWA: SEBASTIAN KOLASIŃSKI

       STACJA DRUGA: JACEK TURWID

       STACJA TRZECIA: DAWID JACENIUK

       STACJA CZWARTA: GRISZA ONOPRYJUK

       STACJA PIĄTA: PIÓRKOWSCY

       STACJA SZÓSTA: GONZO

       SIEBTE STATION: FELDWEBEL KARLIK CZOIK

       STACJA ÓSMA: PATRYCJA MICHAŁOWICZ

       STACJA DZIEWIĄTA: WŁODZIMIERZ KURCZYK

       STACJA DZIESIĄTA: KONIEC PODRÓŻY

       POSŁOWIE

70105.png

      Copyright © Wydawnictwo Granda

      Copyright © Marek Stelar

      Anna Godzińska redakcja

      Marta Krawczuk korekta

      Karolina Walczak grafika na okładce

      Raraku.pl skład i łamanie

      Wydawnictwo Granda

      wydawnictwo-granda.pl

      Książka dofinansowana z budżetu miasta Szczecin

      ISBN 978-83-957900-9-6

      Szczecin 2020

      Epatowanie śmiercią czy to w formie wizualnej,

      czy jakiejkolwiek innej, wywołuje naturalną reakcję: przestrach. Każdy w końcu boi się śmierci, choćby nawet twierdził coś wręcz przeciwnego. Ale epatowanie życiem zamiast śmiercią, może przynieść jeszcze gorsze skutki, bo życie potrafi być czasem o wiele gorsze niż śmierć.

      A przecież życia nie boi się prawie nikt...

      Mark D. Heath, Mój koszmar,

      przeł. K. Lichtblau, Warszawa 1924

      Brakuje mi powietrza. Chcę złapać się za szyję, zdjąć, zerwać z niej niewidzialną pętlę, która blokuje jego dopływ do płuc, ale wiem, że to bez sensu, bo na mojej szyi nie ma żadnej pętli. Jest tylko w mojej głowie, co nie zmienia faktu, że działa tak, jak każda pętla na każdą szyję, na której jest zaciśnięta. Zabija. Powoli. Duszę się. Duszę się, choć nie fizycznie. Duszę się w głowie, która chce implodować. Ledwo stoję na nogach; są jak z waty, jak z miękkiej gliny. Drżą mi kolana i szczękam zębami, które dzwonią głucho niczym butelki w skrzynkach na pace dostawczaka jadącego po dziurawej, wyboistej drodze.

      I ten właśnie widok pojawia się nagle pod mocno zaciśniętymi powiekami – skojarzone w przedziwny sposób z moim stanem wspomnienie sprzed trzydziestu lat: wakacje u wujostwa, połatany i usiany wyrwami asfalt przecinający dziurawą wstęgą podkoszalińską wieś, zdezelowany „Żuk”, a pod plandeką skrzynki z piwem, dzwoniące jak moje zęby w tej chwili. Dostawa do lokalnego sklepu Gminnej Samopomocy, pod którym wuj z kolegami z PGR-u, jak zwykle po robocie, wyżłopie kilka browarów, a potem stłucze ciotkę. Ten dzień, którego wspomnienie wciska mi się pod powieki, spędziłem z chłopakami ze wsi, włócząc się po okolicy w pierwszej w swoim życiu męskiej wyprawie. Pierwszy papieros, łyk bimbru ze słoika, czarno-białe zdjęcie nagiej dziewczyny z ostatniej strony „Perspektyw”. To jeden z tych dni, który zostaje w głowie w najdrobniejszych i nawet najmniej istotnych szczegółach, zostaje w niej nawet brzęk butelek z piwem. Tylko że tamtego dnia, tamtego fantastycznego dnia świeciło piękne słońce, było gorąco, a nad drogą unosił się pachnący żniwami kurz, który letni wiatr przywiewał z pól. A teraz wokół mnie jest zimno i ciemno, tak bardzo ciemno...

      Czy to zapowiedź rychłej śmierci? Czy tak właśnie, kompletnie groteskowo i irracjonalnie, wygląda jej nadejście? Odległe wspomnienia z dzieciństwa przebiegające przed oczami jak film? Wspomnienie fantastycznego dnia, którego końcem była przyniesiona z pola wiadomość, że wuj zginął w wypadku i nigdy więcej nie wypije pod sklepem piwa ani nie pobije ciotki? Ale nie ma więcej wspomnień. Nic już nie widzę. Nic. Tylko słyszę. Słyszę to szczękanie swoich zębów, słyszę je uszami i przez usta również, w ten specyficzny sposób, tak jak słyszy się przez nie wypowiadane przez siebie słowa. I jest ciemno, tak bardzo ciemno... Nawet, gdybym leżał we własnym grobie, nie byłoby tak ciemno, jak jest w tej chwili.

      Jestem w grobie.

      Teraz.

      Nie mogę się ruszyć – coś trzyma mnie w tym odbierającym dech bezruchu, nie pozwala unieść ręki ani nogi, obrócić głowy. Otacza mnie ciemność tak gęsta, że można kroić ją nożem, drzeć palcami, drapać paznokciami, drapać dotąd, aż pojawi się pod nimi krew, a one same złamią się, a potem zejdą z palców. Można spróbować ją zerwać jak tę pętlę na szyi, która jest tylko w głowie. Można ją szarpać niczym czarny materiał rozdzierany na strzępy w szaleńczym odruchu paniki, lecz jego wątek i osnowa są tak ciasno ze sobą splecione, że szarpanie niczego nie daje. Niczego. Ta ciemność i tak z powrotem splata się, szczelnie zaciska, spaja i wraca do poprzedniej postaci nieprzeniknionej, duszącej czerni. Jest miękka i plastyczna, jak zawartość bagna gdzieś w ustronnym miejscu gęstego lasu; zdradliwa breja ukryta pod dywanem suchych liści, która wciąga nieostrożne zwierzę, centymetr po centymetrze, bezlitośnie i nieubłaganie, a potem, kiedy jego rozpaczliwy ryk ustaje powstrzymany falą błota wciskającą się do pyska, w ciszy zamyka się nad nim razem z dywanem z liści i nikt nie ma pojęcia, czy choćby nawet cienia podejrzenia, że coś tu się przed chwilą wydarzyło. Że wydarzyła się śmierć. Ale ja nawet nie próbuję tej ciemności rozszarpać, podrzeć czy choćby nadgryźć, bo przecież nie mogę się ruszyć. Przecież, do kurwy nędzy, nie jestem w stanie nawet drgnąć, przesunąć się choćby o jeden, cholerny milimetr... Tylko serce trzepocze w piersi jak przestraszony kanarek uwięziony w ciasnej klatce, który nie ma gdzie uciec i szamocze się w wydzielonej stalowymi prętami przestrzeni, obijając się o nie, a czarne oczka błyszczą bezrozumnym przerażeniem.

      Wiem, że to minie, że to chwilowe, że ostatnio mam dużo stresu. Boże, który nie istniejesz, co się ze mną dzieje?

      Boję się...

      Łapię spazmatycznie haust powietrza i otwieram oczy.

      – Proszę pana, „Bogusław” miał katastrofę! Tylu ludzi zginęło! Tam było moje dziecko!

      Mrozi mnie przez chwilę. Od środka. Dziwnie ubrana kobieta, która uczepiła się nagle rękawa mojej kurtki, patrzy mi w oczy z wymalowanym na twarzy przerażeniem. Jest autentyczne – widzę to w jej oczach, słyszę je w jej rozpaczliwym łkaniu.

      Stoję na jednym z peronów szczecińskiego dworca. Jest już noc i jest zimno, a ja marznę od środka i marzną mi uda oraz to, co jest między nimi, a co stało się niedawno moim przekleństwem. Stoję i czekam na pociąg TLK „Bogusław XIV”, który zabierze mnie stąd i zawiezie do Warszawy Centralnej, skąd udam się do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, a potem… Potem nie wiem, co będzie. Czekam na pociąg, który nazywa się „Bogusław XIV”. Pociąg, który ma być dopiero podstawiony. Pociąg, który jeszcze nie wyruszył, żeby mnie tam zabrać. Tam, czyli nie wiem gdzie, ale przez stację Warszawa Centralna, gdzie go opuszczę, a potem Urząd Miasta Stołecznego Warszawy. Pociąg jeszcze nie wyruszył, a już uległ katastrofie, tak przynajmniej twierdzi dziwnie ubrana kobieta uczepiona rękawa mojej zbyt krótkiej puchowej kurtki. Kobieta wpatruje się we mnie błagalnie, jakbym mógł na to coś poradzić. Na to, że „Bogusław” miał katastrofę i na to, że było w nim jej dziecko. Oczy staruszki błyszczą dziko jak u tego kanarka w klatce, błyszczą zza zasłony zlepionych w strąki


Скачать книгу