Krew Imperium. Brian McClellan
Etepali?
– Zgadza się.
Vlora czuła, jak zmęczenie zaczyna ją przygniatać. Powoli wysysało tę niezbyt imponującą resztę sił.
– Pani generał, nie mogę się nie zastanawiać, dlaczego domagała się pani tego spotkania. Wydaje się ono raczej bezcelowe, biorąc pod uwagę fakt, że jak obie doskonale wiemy, jutro spotkamy się na polu bitwy.
Kilkoro z żołnierzy towarzyszących Etepali głośno nabrało powietrza.
– Nie próbuję być nieuprzejma. – Nawet dla samej Vlory słowa te brzmiały nieszczerze, uświadomiła sobie, jak wiele lekceważenia i złości słychać w jej głosie. To już nie była nieuprzejmość, ale czysta obelga.
Etepali gwałtownie zaczerpnęła tchu i wymruczała coś pod nosem.
– Traktujesz, pani, drugiego generała z takim lekceważeniem? – powiedziała wreszcie.
Jej mina wyrażała to samo zadęcie, które Vlora widziała u wszystkich generałów dynizyjskich, jakich miała okazję spotkać. Mimowolnie westchnęła z irytacją.
– Nie mam na to czasu – stwierdziła, gotowa odwrócić się na pięcie.
– Czekaj! Czekaj! – Głos dobiegł gdzieś spomiędzy żołnierzy eskorty. Koń przepchnął się między pozostałymi, w siodle zaś siedziała stara kobieta, która przywiozła Vlorze wiadomość. Zatrzymała wierzchowca przy koniu swojej generał i zeskoczyła z kontrolowanym entuzjazmem doświadczonego jeźdźca. Powiedziała coś szybko po dynizyjsku i Etepali skłoniła się i wycofała.
Vlora zdała sobie sprawę, że zamarła ze stopą uniesioną, by obrócić się i pójść do obozu.
– Co to ma znaczyć? – spytała podejrzliwie.
– To nie ona jest generał Etepali – oznajmiła wiekowa Dynizyjka. – Tylko ja. – Podeszła bliżej i ujęła Vlorę pod ramię, jak babcia. – Zostawimy Uprzywilejowanych i oficerów i porozmawiamy chwilę?
– Ja… – zaczęła Vlora prowadzona łagodnie, ale nieustępliwie obok swych strażników w kierunku namiotu sztabu. Nieznacznym gestem odprawiła Davda i rzuciła Bo wymowne spojrzenie, a potem została wciągnięta do namiotu.
Ten przygotowano dla dwudziestu uczestników spotkania. Pod przeciwległą płócienną ścianą rozstawiono stół, a na nim wybór adrańskich trunków, pieczywa, słodyczy i solonych mięs, które Bo jakimś sposobem wyczarował od markietanów. Dynizyjka puściła ramię Vlory, gdy tylko znalazły się w namiocie, i rozejrzała się krytycznie.
– To bardzo miłe, dziękuję. – Ruszyła prosto do stołu z jedzeniem, pochyliła się nisko i obejrzała etykiety na butelkach, zanim napełniła dwa kubki. Podała jeden Vlorze, po czym przyciągnęła składane krzesło i usiadła.
Vlora popatrzyła bezmyślnie na trunek w dłoni.
– Przepraszam, ale nie do końca rozumiem, co się tu dzieje.
– Moi oficerowie – zaczęła wyjaśnienia Etepali – nalegali bardzo, bym nie spotykała się z tobą osobiście. Powiedziałam, że zjawię się tu jako obserwatorka, a komuś innemu pozwolę udać mnie.
– Myśleliście, że cię zabiję mimo rozejmu?
Etepali upiła z kubka, przyglądając się Vlorze jasnymi oczyma znad krawędzi okularów. Jej milczenie było odpowiedzią.
Krzemień potarła szczękę, żeby rozluźnić mięśnie, przemierzyła namiot i usiadła naprzeciwko Dynizyjki.
– Naprawdę nie chciałam być nieuprzejma przed chwilą. Ale muszę powtórzyć moje pytanie.
– Dlaczego marnować czas na spotkanie? – powtórzyła Dynizyjka. – A kto by nie chciał? Ty jesteś Vlora Krzemień. Bohaterka wojny kezańsko-adrańskiej. Bohaterka kezańskiej wojny domowej. Prześwietny dowódca najemników. – Ostatni tytuł został wypowiedziany z nutą łagodnej kpiny, jakby nie pasował do dwóch pierwszych.
– Nie wierzę, że moja reputacja sięga aż do Dynizu – odpowiedziała Vlora sucho.
Etepali uśmiechnęła się wstydliwie. Po raz drugi już Vlora przyłapała się na tym, że próbuje zgadnąć, ile Dynizyjka ma lat. Nie mogło to być mniej niż sześćdziesiąt. Może nawet bliżej siedemdziesięciu.
– Zdziwiłabyś się. – Etepali zajrzała do kubka i uśmiechnęła się kpiąco. – Ale nie, nie sięga. Mam biografię marszałka polnego Tamasa, którą przywiózł mi przed laty jeden ze szpiegów. Jest tam wzmianka o tobie, oczywiście, ale nic więcej na twój temat nie wiedziałam, zanim nie przybyłam do Landfall. Od tamtego czasu czytałam jednak wiele i zdziwiłabyś się, jak wiele literatury powstało na temat słynnej Vlory Krzemień.
– I co ze mną?
– Jesteś interesująca. Pełna ognia. Lojalna. Z zasadami. I skonfliktowana. Przypominasz mi mnie.
W innych okolicznościach Vlora polubiłaby tę kobietę. Zrozumiała to od razu. Ale teraz była zmęczona i szybko traciła cierpliwość, przy czym to wstrętne pragnienie przemocy wciąż tkwiło zakorzenione głęboko w niej. Myślała tylko o tych kilku godzinach snu, który nie przynosił odpoczynku, i jutrzejszej bitwie.
– Chyba powinnam potraktować to jako komplement.
Wiekowa Dynizyjka wydęła policzki i wolno wypuściła powietrze.
– Nie chcę się tu przechwalać, ale nie wiesz, kim jestem. Nie możesz tego wiedzieć. Zatem ci powiem. – Dopiła swój trunek, adrańską jęczmienną whisky, o czym Vlora przekonała się, gdy wzięła łyk ze swojego kubka, i podjęła: – Ja również bardzo młodo zostałam generałem. Miałam trzydzieści pięć lat, gdy otrzymałam ten stopień, w najkrwawszych latach dynizyjskiej wojny domowej. Walczyłam w ponad sześćdziesięciu bitwach, przy czym w połowie z nich prowadziłam nasze wojska jako dowódca. Przegrałam jedynie dwie. – Dla podkreślenia uniosła dwa wyprostowane palce.
– Próbujesz mnie zastraszyć? – zapytała Vlora nieco zbita z tropu.
– Oczywiście, że nie. Nakreślam tylko kontekst. Kiedy czytałam tę biografię marszałka Tamasa, miałam wrażenie, że widzę własne niewyraźne odbicie. Nie chodzi o jego doświadczenie i kampanie oczywiście, ale sposób myślenia. Jego pasje. Mocne i słabe strony. To było zdumiewające. I wtedy dowiedziałam się, że miał troje dzieci: wojownika, maga i generała. Jeśli chodzi o poznanie maga i wojownika, byłabym tak samo zainteresowana, jak każdy inny. – Spojrzała na klapę namiotu, jakby chciała podkreślić, że dokładnie wie, kim jest Borbador. – Ale jeśli chodzi o generała… – Pokręciła głową, uśmiechając się lekko. – Nigdy nie miałam własnych dzieci. Mężczyźni mnie nie interesują, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ale chcę myśleć, że gdybym miała córkę, byłaby ona taka jak ty. – Odchyliła się na oparcie, upiła whisky. – To dlatego, moja droga, chciałam cię spotkać.
Vlora ze zdumieniem wpatrywała się w Dynizyjkę.
– Dlatego?
– Oczywiście. Jestem stara, Vloro. Mogę tak się do ciebie zwracać? No więc jestem stara i walczyłam w tylu bitwach, że rezultat nie interesuje mnie nawet w połowie tak bardzo jak to, kto bierze w nich udział.
– Nie przypominasz dynizyjskich generałów, których spotkałam.
– Piesków Sediala? Oczywiście, że nie. To fiuty, co do jednego. Tak samo jak ich pan.
Vlora pociągnęła nosem.
– Dziwisz się, że nazywam Wielkiego Ka fiutem? – Etepali wzruszyła ramionami. – Jest nim. Powiedziałam mu to w twarz. Nie ja jedna wolałabym, żeby zasługa za zakończenie wojny domowej przypadła komuś innemu. Mój kuzyn Yaret, on… – Zaśmiała się. – Przepraszam, odchodzę od tematu.
– Ależ