Belfast. Aleksandra Łojek
Tu nie ma miejsca na błąd, dla lokalnych jest oczywiste, kto jak mówi. W kulturze anglosaskiej często prosi się w urzędach czy w czasie rozmów w różnego rodzaju instytucjach o przeliterowanie nazwiska – pozornie niewinna czynność na tak zwanej wyspie głównej (mainland, obejmującej Anglię, Szkocję i Walię) w Irlandii Północnej nabiera innego charakteru. Od razu wiadomo, z kim ma się do czynienia.
Również wyzwiska są albo brytyjskie, albo irlandzkie. Irlandczyk, chcąc zwyzywać kogoś od idiotów, powie eejit. Brytyjczyk pozostanie przy tradycyjnym idiot.
Dla siebie wzajemnie obie grupy też zarezerwowały szereg nieprzychylnych określeń. Brytyjczycy nazywają Irlandczyków Paddies (co jest zdrobnieniem od imienia Patrick, a zatem niekoniecznie ma znaczenie pejoratywne, acz nie zaleca się stosowania tego określenia, jeśli się jest cudzoziemcem), Taigs (katole), Chucks (od nazwy tanich butów sportowych), Spongers (od angielskiego słowa „gąbka”; chodzi o przypisywane Irlandczykom zachłanne pobieranie zasiłków) oraz Fenians (które to słowo historycznie było neutralne[14], ale nabrało cech pejoratywnych, ponieważ obecnie oznacza sympatyków IRA). Warto też znać skrót KAT, który jest często nagryzmolony na ścianach domów dzielnic ultraprotestanckiej biedoty – oznacza Kill All Taigs (Zabić wszystkich katoli). Irlandczycy nazywają protestantów Prods (znowu – dość neutralnie), Huns (Hunowie), Black (od jednej z lóż prowadzonych przez protestantów) i Jaffas (w miejscowym slangu – impotenci). Nie będzie więc trudne rozszyfrowanie skrótu KAH, na jaki można się natknąć w dzielnicach katolickich.
Wszystkie te określenia zostały uznane za mowę nienawiści w okólniku północnoirlandzkiej policji z 2008 roku. Słowo Fenian może być używane tylko w kontekście historycznym, czyli zgodnie z pierwotnym znaczeniem.
No i fizjonomika. Ma się tu dobrze. Wystarczy spojrzeć na czyjąś twarz i widać, kim kto jest. Otóż obie strony utrzymują, że ich przeciwnicy religijno-ideologiczni mają bardzo szeroko osadzone oczy. Zbyt szeroko, co napawa obserwatora, naturalnie, odrazą. Można bowiem z takich szeroko osadzonych oczu wyczytać nie tylko religijność, poglądy, ale i parszywość charakteru.
Tymczasem na kilku spotkaniach, w których uczestniczyli bojownicy o wolność z dwóch stron, po uważnej obserwacji rozstawu oczu czy uszu jednej rzeczy mogłam być pewna – że nie ma żadnych fizycznych różnic między republikanami a lojalistami, być może poza treścią i symboliką tatuaży.
Nawet rzekomo irlandzka rudość nie ogranicza swojego występowania tylko do tych, którzy identyfikują się z republikanizmem. Owszem, bywa, że Brytyjczycy bezlitośnie kpią z ginger boys, ginger Mics (od Michael, wielu Irlandczyków nosi bowiem to imię dla uczczenia Michaela Collinsa), ale sami bywają mocno rudzi, bo taka jest genetyczna spuścizna tej wyspy. Ich rudość jest jednak rudością brytyjską, jak wyjaśniają. Nie irlandzką. Żadnych związków z Mics.
Znajomość tych niby-detali może mieć ogromne znaczenie, jeśli ktoś decyduje się zamieszkać w Irlandii Północnej i z racji ciągot etnograficzno-antropologicznych bądź czysto reporterskich wybierze adres mniej kosmopolityczny, czyli nie bukoliczne przedmieścia, leafy suburbs, jak je ironicznie określają mieszkańcy trudniejszych dzielnic.
To bowiem będzie określało jego byt przez cały czas mieszkania w danym miejscu.
Ja zamieszkałam w dzielnicy republikańskiej, co zelektryzowało moich bardziej radykalnych protestanckich znajomych. Zapewniali mnie, że muszę zamykać drzwi w ciągu dnia, wszystkie kosztowności muszę chować w jakichś sprytnych miejscach i uważać na dilerów narkotyków. Ci ostatni zaczęli raczej uważać na mnie, bo uparcie nic nie zamawiałam, więc byłam dla nich ciut podejrzana.
Bo według niektórych protestantów tym właśnie różnią się dzielnice republikańskie od protestanckich. Złodziejstwem i dilerką. Tymczasem prawda leży pośrodku. Tyle że w niektórych dzielnicach republikańskich za nieautoryzowane (przez rządzącą organizację paramilitarną) dilowanie narkotykami grozi strzał w kolana (kneecapping). W protestanckich nie strzela się w kolana. Wysiedla się z Belfastu na całe życie.
Nic złego w dzielnicy mi się nie stało (poza kilkoma kamieniami rzuconymi w okno przez katolickich chłopców, którzy nie lubią obcych, i groźbami spalenia mieszkania), nikt nie wszedł do mojego mieszkania. Ale gdy chciałam wypożyczyć auto na lotnisku i podałam adres, mężczyzna z obsługi spojrzał mi w oczy i dostałam auto z rejestracją Republiki Irlandii, dla mojego bezpieczeństwa. Bez wyjaśnień, bez dyskusji. Ograniczyło to możliwości parkingowe do wyznaczonych miejsc, znanych tylko tym, którzy mieszkają tu wiele lat.
– Kiedy spotykasz kogoś w mieście w jakimś neutralnym miejscu, dajmy na to w pubie, który znajduje się w centrum, i chcesz z nim porozmawiać, automatycznie zadajesz pytania mające na celu ustalić, z kim masz do czynienia, choć przecież do wspólnego picia nie jest to w sumie potrzebne. Jakoś we krwi to mamy chyba. Nie pytasz wprost, czy jest protestantem czy katolikiem, ale jeśli jego imię nic ci nie mówi, pytasz o szkołę, do której chodził. Wystarczy, że poda nazwę lub dzielnicę. Wtedy wszystko jasne – powiedział mi pewien młody lojalista, mocno zaangażowany w pracę społeczną z drugą stroną, człowiek zdecydowanie ponad podziałami, ale i realista. Organizował wycieczki dla dwóch społeczności, brytyjskiej i irlandzkiej, do miejsc historycznie ważnych dla obu. Chciałam zrozumieć, jak można rozpoznać Innego w miejscu niecharakterystycznym, które nie określa jego tożsamości.
Kiedy pojawiam się we wschodnim Belfaście w dzielnicy protestanckiej, by odwiedzić mieszkającą tam Polkę, i pytam o drogę młodego człowieka w kapturze, mój akcent budzi zainteresowanie i dostaję nie tylko wskazówki, jak dotrzeć do celu, ale i szybką lekcję stosunków międzysąsiedzkich.
Stoimy przed murem, który wyrasta ze środka ulicy.
– Tam mieszkają świnie – mówi chłopak, pokazując głową część za murem. Ulica nazywa się Madrid Street.
Dochodzi południe. Chłopak nie jest ani w szkole, ani w pracy. Siedzi przed domem, który jego bezrobotni rodzice dostali od państwa.
To bardzo biedna, trudna część Belfastu. Wysokie bezrobocie, narkotyki, alkohol, beznadzieja. Mieszkańcy czują się opuszczeni i oszukani przez polityków, na których głosowali. Bo ci zabiegali o ich głosy przed wyborami, obiecując złote góry, po czym, dorwawszy się do stołków, zapomnieli o klasie pracującej i tej całkiem niepracującej, z pokolenia na pokolenie cierpiącej na syndrom wyuczonej bezradności.
Ludzie pozostawieni sami sobie. Śmieją się z nich konserwatywne media, gardzą nimi bywalcy restauracji w centrum Belfastu.
Mur przecina ulicę na pół. Świnie mojego jasnowłosego rozmówcy Billa, o ciele pokrytym lojalistycznym tatuażem, to katolicy mieszkający po drugiej stronie ściany, zwieńczonej gdzieniegdzie drutem kolczastym.
Bill nigdy nie pracował. Z tym że on, jako Brytyjczyk, nie uważa, by drenował kurczące się zasoby państwa. Nie drenuje ich, bo mu się wszystko należy, bo to jego państwo. Nie należy się za to nic tym świniom z drugiej strony muru, bo nie są u siebie. Jeśli chcą zjednoczonej Irlandii, co sprawia, że they do not fuck off to the Republic? Oczywiście – hojne zasiłki, jak sam sobie odpowiada.
– Ja też jestem katoliczką – mówię. Nie jestem. Odeszłam od katolicyzmu kilka lat temu. Jako advocatus diaboli uważam jednak, że trzeba podrążyć temat.
– Ale polską, a to duża różnica – ripostuje krótko chłopak w kapturze.
Kilka dni później w dzielnicy katolickiej po drugiej stronie muru inny młody człowiek w dresie i kapturze dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami.
– Tam mieszkają świnie – mówi, pokazując głową mur. Jego świnie to protestanci.
Siedzi na krawężniku – zamiast w szkole, zamiast w pracy spędza czas na podwórku.
Dzielnica,