Nabór. Vincent V. Severski
/section>
Redakcja: Mirosław Grabowski
Projekt okładki, zdjęcia i obiekt: Krystyna Pieńkos
Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcie autora na okładce: Magda Kuc
Korekta: Beata Wójcik, Monika Łobodzińska-Pietruś
Redaktor prowadzący: Katarzyna Słupska
Copyright © Vincent V. Severski, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN 978-83-8143-384-6
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
1
Hani Orahi urodził się w isfahańskim szpitalu Al-Zahra sześć tygodni przed czasem, więc lekarze nie dawali mu dużej szansy na przeżycie. Ale Hani bardzo chciał żyć i wsparty żarliwymi modlitwami rodziców i czterech starszych braci jakimś cudem przetrzymał kryzys. Zapłacił jednak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wielkie szczęście, jakie ją spotkało, uznała za niewygórowaną cenę.
Dlatego pierwsze okulary dostał, zanim zaczął raczkować. Od tej pory okulary stały się jego znakiem rozpoznawczym. Niedawno skończył trzydzieści lat, ale wciąż wyglądał jak podrostek i tak też był traktowany przez sąsiadów. Nosił teraz mocne szkła korekcyjne w ciężkich oprawkach, które ciągle poprawiał palcem wskazującym.
Hani był najmłodszym i najbardziej ukochanym z pięciu synów niewidomego Nadira. Ojciec stracił wzrok podczas wybuchu pieca do wytopu metalu. Rodzina Orahich od zawsze mieszkała w Isfahanie i zajmowała się rzemieślniczą produkcją cynowych naczyń, które z trudem sprzedawała na okolicznych bazarach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę przejął średni syn Omar, ale interesy zaczęły iść jeszcze gorzej.
Pięć lat wcześniej dzięki solidarnemu wysiłkowi całej rodziny Hani ukończył fizykę na Uniwersytecie Teherańskim i został pierwszym Orahim z dyplomem. W tym samym roku, zaraz po zakończeniu świętego miesiąca muharram, złożył deklarację do Korpusu Męczenników służących Siłom Ghods.
Kilka dni przedtem w walce z ISIS zginął pod Aleppo jego najstarszy brat Mohamed, żołnierz Strażników Rewolucji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Republice Islamskiej i prorokowi Allaha, któremu poświęcony był pierworodny Nadira. Ojciec na pewno zrozumiałby tę decyzję – powtarzał sobie Hani – bo przecież on też walczył nad Szatt al-Arab w szeregach męczenników.
Po kilku dniach Hani otrzymał uroczysty list od generała Harumiego, z wyrazami uznania i wdzięczności za patriotyczną postawę, ale najbardziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście trzydziestym szóstym żołnierzem Mahometa, czyli Wybranym. Tylu wiernych gotowych oddać życie dla Allaha zgłosiło się przed nim do Korpusu Męczenników, a każdy był żywą bombą, którą można było zdetonować w dowolnym miejscu na świecie.
Wybrani to jedyna prawdziwa i najpotężniejsza Armia Boga, uważał Hani i był dumny ze swojej decyzji. Kiedy więc dostał wezwanie, ucieszył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spotka brata. Już od kilku miesięcy czuł, że tak się stanie, wystarczyło obserwować wiadomości. Przynależność do Wybranych była ściśle tajna i nikt w rodzinie nie wiedział o jego planach. Hani spakował więc swój plecak, kupił bilet na autobus i pojechał do Meszhedu.
W tajnym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przedmieściach przeszedł kilkudniowy kurs, który tylko pozornie miał go przygotować do realizacji zadania. Hani szybko się zorientował, że chodziło głównie o ustalenie, czy jest wystarczająco zdeterminowany. Rozmowy z oficerami i mułłami miały go utwierdzić w przekonaniu, że dokonał jedynego słusznego wyboru.
Na początku był nieco rozczarowany, bo i bez dodatkowych argumentów cieszył się ze swojej misji. Nikomu o tym nie powiedział, ale bardzo mu się podobał kryptonim, który otrzymał. „Orzeł” brzmiał dumnie, walecznie i szlachetnie, więc drobny Hani w korekcyjnych okularach poczuł przypływ wiary w siebie. Rozumiał, że nie każdy jest tak rzetelny jak on i może nie wiedzieć, na co się decyduje. Ale on wiedział: „Orła” musiał wybrać Allah.
Nie miał pojęcia, kiedy ani dokąd pojedzie, ale się nie dopytywał, chociaż go niepokoiło, czy misja aby na pewno będzie wystarczająco zaszczytna. Zależało mu, by ojciec, matka i bracia byli z niego dumni tak jak z Mohameda i mogli podziwiać jego wielki portret na którejś z kamienic Isfahanu albo rzeźbę w izbie pamięci.
Hani zameldował się we wskazanym pensjonacie Irbis na przedmieściach Bejrutu jako obywatel turecki i zgodnie z planem zaczął oczekiwać na dalsze instrukcje. Po trzech dniach przyszedł do niego jakiś mężczyzna i bez słowa wręczył mu kopertę, w której znajdował się węgierski paszport na nazwisko Sándor Kósa, bilet na samolot do Belgradu i trzy tysiące euro. Na załączonej kartce było zapisane w punktach, co ma robić dalej. Nieznajomy zabrał jego turecki paszport, telefon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kategoryczny zakaz używania telefonu komórkowego i korzystania z internetu. Płacić miał tylko gotówką o niskich nominałach.
Rozpoczął się kolejny etap w drodze do raju – pomyślał Hani i ucieszył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabierała coraz większego znaczenia.
Kontrolę paszportową na lotnisku Tesli przeszedł bez problemów. Sam był zaskoczony, że się nie denerwował, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funkcjonariuszowi straży granicznej patrzył prosto w oczy i uśmiechnął się szczerze. Na pytanie, czy ma coś niezgodnego z prawem, odpowiedział, że nic, i poczuł coś na kształt rozbawienia. Przecież on sam był bombą niezgodną z żadnym ziemskim prawem!
Z lotniska wziął taksówkę i pokazał kierowcy zapisany na kartce adres hostelu. Dojechali w ciągu trzech kwadransów. Hani nigdy nie był w Belgradzie i nie miał nawet pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje.
Wyjrzał przez okno. Ciemno, pusta jezdnia była ledwo oświetlona. Padał deszcz, a po drugiej stronie ulicy majaczył kolorowy neon. Hani znał nieco rosyjski, więc odczytał, że to restauracja. Spojrzał na zegarek: minęła osiemnasta. Dopiero teraz przypomniał sobie, że od śniadania nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wydawało mu się, że jest spokojny, nie denerwuje się, panuje nad sobą. A jednak organizmu nie oszukasz – pomyślał. Stres musiał stłumić uczucie głodu.
Postanowił zjeść coś solidnego i napić się prawdziwego piwa, teraz mógł, bo pozwalała mu na to takijja. Polecono mu wprawdzie czekać w hostelu, unikać kontaktów z miejscowymi i zachowywać się tak, by nie zwracać na siebie uwagi, ale jednak musiał coś zjeść. Włożył kurtkę, naciągnął wełnianą czapkę i wyszedł.
Restauracja nazywała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuchnęło tytoniem zmieszanym ze smrodkiem alkoholowej uryny. W kącie dwóch rozbudzonych pijaków przepijało do siebie, więc Hani usiadł pod oknem po przeciwnej stronie. Po chwili podszedł barczysty kelner w białej koszuli opiętej na włochatej piersi i odezwał się po serbsku, wydymając mięsiste usta.
– Poproszę kartę i piwo – powiedział Hani cicho po angielsku.
Kelner popatrzył podejrzliwie i mimo swojej wagi zwinnie okręcił się na pięcie. Po chwili wrócił z kartką, która odgrywała rolę karty dań, i obcesowo położył ją na stoliku. Obok postawił kufel spienionego piwa.
Menu było po serbsku i zawierało tylko siedem pozycji, więc Hani, posiłkując się swoim słabym rosyjskim, próbował coś wyczytać. Nic jednak nie zrozumiał.
W ciągu kilku minut