Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
napisał: „Matka nie przebaczyła nigdy młodszemu synowi, że wskutek jakiegoś tam romansu, który uważała za niegodny, zajął miejsce bardziej kochanego Marka”. Jak gdyby chcąc dodatkowo ukarać Jana, opuściła Polskę i na pięć lat wyjechała do Włoch.
Bitwa pod Beresteczkiem, 28 VI – 10 VII 1651 roku, obraz Franciszka Smuglewicza z drugiej połowy XVIII wieku.
Bardzo młody jeszcze, choć już bogaty w doświadczenia życiowe i wojskowe, starosta jaworowski został sam jak palec. Był spadkobiercą wielkiego majątku, a jednocześnie człowiekiem pozbawionym najbliższych mu osób. Utracił wszystkich, których kochał, i teraz sam musiał stawić czoło najtrudniejszej z dotychczasowych prób: zmierzyć się z dorosłym życiem, w którym na razie brakowało mu powierników i osób mogących prostować kręte ścieżki jego postępowania. Nie było ojca, który potrafił na wszystko znaleźć odpowiedź i wskazać właściwe rozwiązanie, nie było Marka, będącego dla młodszego brata wzorem do naśladowania, zapiekła w gniewie matka wolała szukać ukojenia z dala od ojczyzny i syna, choć ten przeżywał nie mniejszy od niej dramat. Ciekawe, jaki wówczas był stan ducha Jana Sobieskiego, jakie myśli przychodziły mu do głowy. Tego można się jedynie domyślać. Wiemy natomiast, w jaki sposób starosta odreagował rodzinną i osobistą tragedię. U Battaglii znajdziemy stwierdzenie, że wkroczył w lata „burzy i naporu”; równie dobrze można napisać, że zadzierzyście chwycił się z życiem za bary, usiłując wycisnąć z niego jak najwięcej przyjemności, i o mały włos nie wyszedł z tego starcia całkowicie pokonany. W tym bowiem okresie, jak stwierdza Korzon, „Jan Sobieski będzie sprowadzał wino beczkami i pił przez pół dnia w kompanii, chociaż pijaństwa nie lubi i od wina bólów głowy doznaje. W zatargach sąsiedzkich radzi sobie po szlachecku, urządzając zajazdy zbrojne”.
Niewiele zabrakło, aby Sobieski, będąc nazbyt uciążliwym dla sąsiadów i obrawszy styl życia godny raczej kresowych watażków niż jedynego spadkobiercy powszechnie szanowanych rodów, skończył jako infamis, trwoniący obok dobrego imienia również pozostawione przez nie majątki. Dość powiedzieć, że w 1653 roku sąd we Lwowie skazał go na banicję. W przekazie Battaglii surowy wyrok dotknął starostę z tytułu bliżej nieokreślonej niesubordynacji, jednakże „żołnierskie cnoty tego pędziwiatra usprawiedliwiały wciąż jego wyskoki”. W istocie chodziło o tzw. banicję mniejszą, osadzoną w przepisach prawa cywilnego, niełączącą się z infamią. Orzekł ją sąd grodzki z powodu długów ciążących na dobrach odziedziczonych przez Sobieskiego. Jedną ze spraw wszczął przeciwko niemu niejaki Mikołaj Askmanicki (Jaskmanicki), żądając zapłaty w kwocie czterdziestu tysięcy złotych. Oddajmy teraz głos Karolowi Szajnosze, który w szkicu Jan Sobieski bannitą i pielgrzymem opisał ową groźnie brzmiącą banicję: „Nie pozbawiała ona gardła ani wywoływała z kraju, nie czyniła nawet uszczerbku dalszej służby w obozie, ale odejmowała władzę piastowania nadal urzędów i pełnienia jakichkolwiek funkcyj publicznych”.
Banicja mogła się ostać, gdyby pozwany zaniedbał kroki odwoławcze i nie dokonał spłaty. Sobieski wolał nie ryzykować i po zaspokojeniu wierzyciela po kilku miesiącach przestał uchodzić za banitę. Wkrótce też zdołał się otrząsnąć z przygnębienia, zrozumiał popełnione błędy, być może nawet szczerze za nie żałował, a jego „żołnierskie cnoty” zaczęły krajowi przynosić profity – choć w przyszłości miały się jeszcze zdarzyć „wyskoki” zasługujące na określenia o wiele bardziej ostre niż użyte przez jego biografa. Dla ilustracji wystarczy wspomnieć o zajeździe dokonanym w 1660 roku, wymierzonym w wojewodzinę bełską, wdowę po Koniecpolskim, której Sobieski odebrał siłą będące w jej dożywotnim posiadaniu starostwo stryjskie. Realizując w tak gwałtowny sposób przywilej królewski, posłużył się nie tylko własnymi ludźmi z podległej mu komendy chorągwi wołoskiej; do przeprowadzenia zajazdu wypożyczył również dwie setki pieszej milicji od swojej siostry Katarzyny, wówczas już Radziwiłłowej. Jan Sobieski był typowym magnatem, więc trudno się dziwić, że władzy państwowej ucieleśnianej przez króla nie wynosił na piedestał. W tym czasie wyrażone w szkolnej rozprawce oburzenie wobec magnackiej samowoli wywietrzało mu z głowy.
Władysław Czapliński celnie wskazał, że już co najmniej od początku XVII wieku „przyzwyczaili się poszczególni magnaci do tego, że na terenach podległych ich władzy uważali się za niczym nieograniczonych władców. Król według nich miał być królem w Warszawie, a nie na terenie ich prowincji czy województwa”. Od 1652 roku zaczęli się przyzwyczajać do czegoś więcej: siły pojedynczego chociażby posła, który miał prawo zerwać sejm. Po raz pierwszy uczynił to poseł z Upity Władysław Siciński, działający na zlecenie Janusza Radziwiłła, którego do zerwania marcowego sejmu sprowokował sam król. Następny sejm został zerwany przez posła Pawła Białobłockiego za poduszczeniem partii dworskiej. Słynne liberum veto – „Ja nie pozwalam na prolongację!” (przedłużenie obrad) – z ust Sicińskiego, który zdaniem Pawła Jasienicy był niezdolny „do ogarnięcia swym parafiańsko-upickim mózgiem skutków własnego uczynku”, otworzyło zupełnie nowy rozdział w dziejach Rzeczypospolitej. Jak pisał Jasienica: „Aż do roku 1652 sejm, czczony przez ogół szlachecki niczym świętość, z najwyższym trudem pełnił funkcję zwornika Rzeczypospolitej. Od chwili wystąpienia Władysława Sicińskiego został podporządkowany nadrzędnej zasadzie partykularyzmu. Swobodna gra niekontrolowanych sił mogła teraz każdą z sesji przekształcić w coraz głębiej demoralizującą szopkę”. W tym samym czasie ziemie królestwa Jana Kazimierza nawiedziła zaraza, ale wedle pisarza opisane wyżej wydarzenia i ich konsekwencje zasługują na miano „gorszych od samej zarazy”. Dość mocne i bardzo obrazowe słowa, a jednocześnie całkowicie uzasadnione. Zniszczonego raz w tak bezmyślny i radykalny sposób parlamentaryzmu nie zdołano już odbudować do końca istnienia państwa. Ten akurat fatalny epizod z dziejów Polski przeżywa swoiste odrodzenie na naszych oczach.
Teofila Sobieska z synami Markiem i Janem przy grobie Stefana Żółkiewskiego w Żółkwi, obraz Walerego Eljasza Radzikowskiego z 1866 roku.
W 1653 roku Rzeczpospolita i jej władca udowodnili, że skutki „zarazy”, jedne z najgorszych, bo dotykające zdrowego rozsądku, są wciąż żywe. Sytuacja geopolityczna zdawała się wreszcie układać korzystnie dla Polski. Bohdan Chmielnicki, który zaczął przejawiać ambicje dynastyczne, zapragnął wykroić na Wołoszczyźnie dziedzictwo dla swojego rodu. Czynił to wbrew silnej opozycji samych Kozaków oraz koalicji władców Siedmiogrodu i Mołdawii, a także bezpośrednio zagrożonej jego planami Wołoszczyzny. Jesienią w jej stolicy rozpaczliwie bronił się Tymoteusz (Tymofiej, Tymoszka) Chmielnicki, przewidziany do tronu, a ojciec spieszył mu z odsieczą. Było najzupełniej jasne, że interwencja podjęta przez Chmielnickiego będzie go kosztowała mnóstwo mołojeckiej i tatarskiej krwi bez potrzeby upuszczania chociażby jej kropli przez Polaków. Ale dla króla, który swoich poddanych traktował „gorzej niczym psa”, nie był to wystarczający argument, by spokojnie obserwować pierwszy tak poważny błąd Chmielnickiego. On postanowił działać i stanąć w poprzek marszu jego wojsk! A przecież wystarczyło z oddali przyglądać się karkołomnemu przedsięwzięciu Chmielnickiego i z satysfakcją przyjmować każde jego niepowodzenie, każdą przegraną bitwę.
I cóż ostatecznie osiągnięto? Odsiecz nie dotarła do Suczawy, młody Chmielnicki marnie w niej zginął, a hetman zaporoski zakarbował jeszcze jedną śmiertelną urazę wobec Lachów. Tymczasem wyniszczeni długim marszem, wygłodniali i wyziębieni jesiennym chłodem, nieopłaceni i skorzy do buntu polscy żołnierze przez kilka tygodni zalegali w obozie w Żwańcu nieopodal Chocimia, aż w grudniu dali się otoczyć Tatarom. Powtórzyły się obrazki sprzed czterech lat. Znów posypały się podarki dla chana i jego dowódców, a dodatkowe upokorzenie polegało na konieczności potwierdzenia warunków umowy zborowskiej. Ale to nie wszystko. W głąb Polski jak huragan pognały tatarskie