Ukochany wróg. Kristen Callihan
To nie w nią rzucali tłustymi kuleczkami na balu. Do dziś nienawidzę opiekanych ziemniaków.
– W dwóch odcinkach pokazał tyłek – paplała dalej. – I powiem ci, jest cholernie seksowny. Zajebisty tyłek ekstraklasy. Musiał nad nim nieźle popracować od czasów liceum.
Nie chciałam gadać ani o dupie Macona, ani o tym, czy moja siostra ją widziała i jak dawno temu, dlatego zmieniłam temat.
Cholera, przecież wie, jak nie cierpię kolesia. Wykorzystanie go do tego żartu to już gruba przesada. Gniew przepływa przeze mnie gorącą falą; wpisuję odpowiedź szybko, dwoma kciukami.
Jak śmiesz wciągać w to tego zasrańca?!
Zasrańca? Tylko jedna osoba użyłaby takiego określenia wobec mnie. Rany, Delilah, to naprawdę ty!
Mam ochotę wrzasnąć. Rzucić telefon w diabły i uciec z kuchni. Ale najbardziej chcę strzelić swoją siostrę.
Pieprz się, Sam. I nie przychodź na obiad.
Tu Macon. Naprawdę aż tak mnie nienawidzisz, Ziemniaczku? Po tych wszystkich latach?
Nie, nie, nie. Nie! To nie może być Macon Saint, nie może do mnie pisać!
Sam nie rozmawiała z nim od czasu zerwania na balu; uniosła się honorem i tyle. Poza tym pamiętajmy, że jest sławny. Na pewno jacyś asystenci prowadzą za niego korespondencję.
To tylko sen, zły sen. Koszmar.
Osłupiała, gapię się w telefon, na który przychodzą kolejne wiadomości.
Ziemniaczku?
Halo?
Delilah?
Jesteś tam?
Odbierz telefon, Delilah.
Chwila. Co?
Prawie wyskakuję ze skóry, gdy komórka zaczyna dzwonić.
Rany boskie! Nie! Nie! To nie może być Macon.
Włącza się poczta głosowa, ale on po prostu dzwoni raz jeszcze.
Nigdy nie odpuszczał, zawsze wpijał się jak kleszcz. Będzie szturmował, aż tu zwariuję. Muszę to zdławić w zarodku. Biorę wdech i odbieram.
– Czego!
– Miła jak zawsze. – Jego głos jest teraz głębszy, czuje się w nim dym i popiół.
– Skąd masz mój numer i dlaczego mnie nękasz?
Śmiech.
– I żadnego „ileż to czasu minęło, jak się miewasz?”? Przyznaj chociaż, że bardzo za mną tęskniłaś.
Och, świetnie pamiętam tę irytującą arogancję! Już sam fakt, że z nim rozmawiam, budzi we mnie niepokój. Drżą pode mną nogi, opieram się o blat.
Aż dziw, że mój głos brzmi normalnie.
– Odpowiedz na pytanie, bo się rozłączę.
– Zadzwonię znowu.
– Macon…
Słyszę suchy śmiech.
– Nikt nie mówi do mnie „Macon” w ten sposób. Tak jakby to było przekleństwo, jakbyś chciała splunąć. Wyłącznie ty.
Gdy byliśmy dzieciakami, jego mama nazywała go „mały Saint” – dla mnie to brzmiało dziwacznie; ojciec mówił „chłopcze”, a wszyscy inni zwracali się do niego „Saint”, na co nie zasługiwał w najmniejszym stopniu. Ludzie nadal tak mówią i wciąż go wielbią, jak gdyby naprawdę był jakimś świętym. Ale co poradzić? Pielęgnował swój wizerunek latami.
– Czemu mnie nękasz, Macon? – powtórzyłam.
Westchnął głośno.
– Po pierwsze, pisałem pod numer Samanthy. – Dyktuje mi jej numer, a ja ze zdziwieniem marszczę brwi, chociaż nie może tego widzieć. – Po drugie, adresowałem wiadomości do Sam, nie do ciebie. Nie mam pojęcia, czemu uznałaś, że ją udaję.
– Dziś jest prima aprilis – mruczę. – Myślałam, że to jakiś kretyński dowcip.
Śmieje się.
– Chciałbym.
No, ja również.
Chyba rzeczywiście mówił prawdę i pisał do Sam – bo niby z jakiej racji miałby kontaktować się ze mną? Pamiętam aż za dobrze, jak Sam przekierowała swoje SMS-y do mnie, gdy rzuciła wyjątkowego natręta Dave’a. Potem to ja miałam do czynienia z gościem, który na przemian wściekał się i płakał, zanim wreszcie odpuścił.
Czyli Macon nie kłamie.
Szlag.
– No dobra… – Rozpaczliwie próbuję zachować spokój. – Jak już się zorientowałeś, nie jestem Sam i to nie jej numer. Podejrzewam, że przekierowała wiadomości pod mój, o czym sobie z nią porozmawiam. Jednakże…
– Znowu mówisz jak własna babcia, Ziemniaczku.
– Nie nazywaj mnie tak.
Śmiech.
– Ale temu o babci nie zaprzeczasz?
Przestępuję z nogi na nogę i się krzywię. Tak, wypowiadałam się jak babcia Maeve, niech to diabli. Zdenerwowana, zaczynałam mówić dużo, rozwlekle i oficjalnie. Wkurzało mnie, że on to wychwytywał.
– Nie zmieniaj tematu i trzymajmy się faktów: nie rozmawiasz z Sam.
– Wiesz, gdzie ona jest? – Jego głos staje się twardy, powraca gniew.
– Nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym ci na pewno.
– To dzwonię na policję.
Od razu przypominam sobie jego pierwszą wiadomość, w której domagał się zwrotu zegarka. Ściskam w ręku komórkę, zaczynam krążyć po kuchni.
– Co ona znowu zrobiła?
Mogłabym sformułować to pytanie inaczej, ale bez przerwy miałam do czynienia z jej wyskokami, więc szkoda czasu na owijanie w bawełnę. Wolę poznać wersję Macona. Siostrę opieprzę później.
– Zabrała zegarek mamy.
Wciągam gwałtownie powietrze. Ja pierdzielę.
Nawet jeśli nie znałam zbyt dobrze pani Saint, to, podobnie jak wszyscy, doskonale kojarzyłam jej zegarek. A właściwie nie tyle zegarek, ile elegancką bransoletkę z różowego złota, pokrytą brylancikami. Był przepiękny, choć nie nosiłabym czegoś takiego na co dzień, jak robiła to mama Macona.
Pamiętam ten widok: stylowy zegarek na jej szczupłym nadgarstku, migoczący w świetle. Robi mi się zimno. Sam zawsze zachwycała się tym cackiem. Co gorsza, matka Macona zmarła wiele lat temu, czyli zegarek stanowił również pamiątkę rodzinną, wiązały się z nim wspomnienia. Prócz wartości rynkowej miał też wartość sentymentalną.
Przyciskam zimną dłoń do płonącego policzka.
– Czy… Jezu… Kiedy miałaby to zrobić?
Macon sapie ze złością.
– Nic ci nie powiedziała, co?
Prawda boli.
– Czemu miałaby mi mówić o zegarku, który rzekomo ukradła?
– Myślałem, że wynajmuje u ciebie pokój.
Zamrugałam.
Trzy lata temu dostałam propozycję awansu i stałam się partnerką w biznesie cateringowym wysokiej klasy. Potem Angela odsprzedała mi swoją połowę, a biznes kręcił się tak dobrze, że mogłam kupić domek w Los Feliz. Kilka miesięcy później Sam, wiecznie bez grosza, wprowadziła się do pokoju nad garażem.
Nie wiedziałam, skąd bierze kasę,