Balagan. Paweł Smoleński

Balagan - Paweł Smoleński


Скачать книгу
plotki.

      Opowiada się również, że premier Bibi Netanjahu po dziś dzień nie wyszedł z cienia sławy starszego brata. A nawet że wkroczył do izraelskiej polityki, podpierając się legendą Jonatana. Akurat to wydaje mi się prawdą.

      Jest niemal pewne, że nikt w Izraelu nie powiedziałby krytycznego słowa o Jonim Netanjahu, gdyby nie najbliższa rodzina poległego w Afryce bohatera. Lecz skoro zaczęto go ustawiać w roli nadludzkiego herosa, świętego (gdyby w judaizmie istnieli święci), odbierając przy okazji wojenny splendor innym, pojawiły się głosy sprowadzające pamięć o Jonim na ziemię. Podlegli mu żołnierze, ale też przełożeni, zaczęli napomykać, iż tuż przed Entebbe był dziwnie rozkojarzony, zamyślony i jakby obok codziennych spraw. Swojej partnerce życiowej zostawił list, który według psychiatrów bezapelacyjnie świadczy o depresji i zespole stresu bojowego. Jonatan dołączył do grupy komandosów przeprowadzających desant niedługo przed akcją, nie brał udziału w jej planowaniu. W Entebbe to nie był ten Joni, który wcześniej został dowódcą najbardziej elitarnej jednostki izraelskich komandosów, Sajjeret Matkal.

      Po śmierci Joni Netanjahu został uczczony jak żaden przed nim i po nim izraelski żołnierz. Jest bezapelacyjnie i słusznie narodowym bohaterem.

      Miasto i port nad Zatoką Akaba, kurort znany z ciepłego morza oraz tego, że można w nim plażować przez okrągły rok.

      Byłem tam jeden raz i drugi, mam nadzieję, że ostatni. W Ejlacie nie ma bowiem niczego, choć niby wszystko jest tak, jak w podobnym miejscu być powinno: szerokie piaszczyste plaże (ładniejsze moim zdaniem są w Tel Awiwie), hotele eleganckie i paskudne, knajpy, dyskoteki, zabawa do białego rana, dzikie tłumy na nadmorskiej promenadzie, stragany z pamiątkami. Język urzędowy Ejlatu to rosyjski, choć mogło mi się zdawać, a może miałem pecha. W hotelach i w restauracjach rosyjskojęzyczni Izraelczycy i rosyjskojęzyczni przyjezdni, choć podobno do Ejlatu jeździ się również po to, by na plaży oglądać Skandynawki. No i nurkować, ale ładniejsze rafy koralowe są w sąsiednim Egipcie. A przede wszystkim jest ich więcej.

      Po prostu nie lubię kurortów; taki Ejlat można sobie znaleźć na przykład na hiszpańskim Costa del Sol, jeżdżenie na Costa del Sol zaś winno być opisane w podręcznikach dla sędziów jako kara prawie równie dotkliwa jak dożywotnie więzienie. Moi izraelscy znajomi też kurortów nie lubią (tak przynajmniej mówią), więc na wakacje jeżdżą na Cypr lub do Grecji, jakby było im mało własnego morza i plaż. Natomiast ich dorosłe pociechy planują, rzecz jasna po obowiązkowym wojsku, zaliczenie podróży naprawdę daleko: do Wenezueli, Indii, Tajlandii, Australii. Jazda wokół świata – takie przekonanie panuje wśród izraelskiej młodzieży – pozwala odreagować poarmijny stres.

      Z tym ejlackim plażowaniem przez okrągły rok to też gruba przesada. Byłem tam w lutym. Miało być ciepło jak u nas w lecie, więc nawet sprawiłem sobie kąpielówki. W hotelowym basenie nie zamoczyłem nawet palca. Podobnie w morzu. Dlaczego? Otóż w tych dniach w Ejlacie padał śnieg, niezbyt gęsty, pojedyncze płatki, ale jednak. Nie utrzymał się w mieście nawet sekundy, topniał, zanim spadł na ziemię, choć w okolicznych górach, po izraelskiej i jordańskiej stronie granicy, przeleżał do późnego popołudnia.

      F

      Folman Ari

      Spotkaliśmy się przed laty w Warszawie, było wietrznie i zimno jak diabli, a on w czarnym rozpiętym płaszczu, szyja okutana szalikiem, od czego nie mogło być mu cieplej, bo koszula rozchełstana. Sadził długaśne kroki, chodził szybko, zdecydowanie. Oglądała się za nim każda dziewucha, bo przystojny jest niemiłosiernie. Przyjechał do Polski, by pokazać swój Made in Israel (2001), trochę zwariowaną komedię à la Stanisław Bareja, trochę groteskę jak u Quentina Tarantino, film drogi, a przede wszystkim rozrachunek z izraelskimi mitami. Zebrał za to w ojczyźnie baty, lecz – jak to bywa – nie od tych, którzy mieliby prawo, żeby ewentualnie się wściec.

      Izrael – opowiada Folman w filmie – właśnie zawarł pokój z Syrią. Jego warunkiem jest wydanie mieszkającego w Damaszku ostatniego żyjącego nazistowskiego zbrodniarza wojennego Egona Schultza. Opinia publiczna oczekuje, że Niemiec zostanie skazany na śmierć. Nie wierzy w to biznesmen Danni Hoffman, który planuje wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Wynajmuje parę rosyjskojęzycznych zabójców. Syryjczycy dostarczają Schultza na izraelską granicę tuż przed szabatem. Zbrodniarza ma eskortować gorliwy, wierzący policjant. Ze Wzgórz Golan do Jerozolimy kawał drogi, a wierzącym Żydom w szabat nie wolno pracować ani podróżować. No więc zaczyna się dziać.

      Po premierze Made in Israel na Folmana spadły gromy. Że bawi się i nie szanuje pamięci Holocaustu. Kpi z religijnych nakazów, żartuje z Mojżesza i narodowych bohaterów, szarga świętości. Folman odpowiadał, że nie kpi ani nie szydzi, lecz sprzeciwia się używaniu Holocaustu do manipulowania izraelską świadomością.

      Wśród chłoszczących nie było ocalonych z Zagłady, bohaterowie zaś patrzyli na zgrywy Ariego z przymrużeniem oka. Ktoś zauważył, że „Folman ma nie tylko potrzebę opowiadania, lecz również coś ciekawego do powiedzenia”.

      Wtedy w Warszawie Ari opowiedział mi o projekcie kolejnego filmu. Wiedział, że będzie to animacja, ale też dokument, bo włoży weń własne przeżycia: walczył na froncie podczas pierwszej wojny libańskiej, szturmował Bejrut. Mówił, że męczą go wspomnienia tamtej walki prowadzonej pod nadużywanym – jego zdaniem – hasłem: „Drugiego Holocaustu nie będzie”. A także poczucie winy za Sabrę i Szatilę, palestyńskie obozy uchodźców spacyfikowane przez libańskich chrześcijan, gdy izraelskie wojsko stało o krok z założonymi rękoma.

      Nie wiedziałem, że opowiada o Walcu z Baszirem (2008), filmie genialnym, zdobywcy wszelkich możliwych izraelskich nagród i Złotego Globu, filmie, który walczył o canneńską Złotą Palmę i był nominowany do Oscara (na razie to największy sukces Folmana). I że sam, na wyrost, posłuży się w Walcu symbolem Holocaustu – zdjęciem żydowskiego chłopca z warszawskiego getta, wplecionym w sceny mordowania mieszkańców palestyńskich obozów.

      Później nie widywałem się z Arim. Wspólni znajomi opowiadali, że zaczął korzystać ze światowego sukcesu, co nie jest grzechem, lecz czasami źle odbija się na sztuce. Nakręcił Kongres według Stanisława Lema, a film okazał się klapą. Za to na fotografiach prezentował się znakomicie, zwłaszcza w eleganckim smokingu. No i posiwiał, lecz z wdziękiem i godnością, jakich mógł mu pozazdrościć Sean Connery.

      Zazdroszczę Izraelczykom ich filmów. Od kilku lat nie ma festiwalu, na którym nie dostawałyby nagród i wyróżnień. Po literaturze to najmocniejsza ze sztuk. Pytałem, skąd taka obfitość pomysłów i talentów. Odpowiedzią było wzruszenie ramion: a niby skąd mamy wiedzieć?

      A więc Folman: to raz. Josef Cedar – dwie nominacje do Oscara: pierwsza za Twierdzę Beaufort (2007), też o libańskiej wojnie, w Berlinie nagrodzoną Srebrnym Niedźwiedziem, druga za Przypis (2011), nagrodzony w Cannes za scenariusz – to dwa. W Izraelu Twierdza Beaufort przegrała rywalizację o nagrody Ofir, czyli izraelskie Oscary, z Przyjeżdża orkiestra (2007) Erana Kolirina, gorzką komedią o wizycie policyjnej orkiestry z egipskiej Aleksandrii w małym żydowskim miasteczku na pustyni Negew (nie nominowano jej do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny, gdyż uznano, że za dużo w niej angielskiego).

      Jest jeszcze Samuel Maoz i Liban (2009, wojna widziana przez wizjer czołgu), nagrodzony Złotym Lwem w Wenecji. Eran Riklis z Misją kadrowego (2010, zblazowany kadrowy wielkiej piekarni odwozi na Bałkany ciało nielegalnie zatrudnionej pracownicy zabitej w zamachu


Скачать книгу