Drapieżca. Александр Конторович
spodziewał się, że kogoś tu spotka.
– Siadaj! – Kiwam w kierunku podłogi.
– Czego, kurr… – wybucha szczeniak.
I natychmiast milknie – spod stołu nieprzyjaźnie spogląda lufa prawie-obrzyna.
To faktycznie szczeniak – mizerny i jakiś taki zaniedbany. Na takich, jak on mówią, że jest „na gigancie”. Ale mimo wszystko próbuje chojraczyć, co w sumie można zrozumieć. Takiego gnojka to całe życie ktoś kopie. Posyłają po piwo, papierosy, dupeczki. A tu nagle sam mógł na kogoś nawrzeszczeć, a kumple za plecami robili za polisę ubezpieczeniową od szybkiego spotkania czyjejś pięści z chamską mordą. Spodobało mu się. Uznał, że teraz to już na pewno złapał Pana Boga za nogi. I nagle brutalna rzeczywistość i bardzo nieprzyjemne lądowanie. Na poprzednim miejscu. A dusza boli!
– No co ty… – Dureń, nie może się powstrzymać, licząc nie wiadomo na co.
Mógłby być jednak uważniejszy. Nie bez powodu obok mnie leży deska do krojenia, nie bez powodu. Dobra, stara. Gruba. Na takiej bardzo wygodnie się kroi. Pożyteczna rzecz. W wielu aspektach. I bardzo dobrze lata. Tak więc, kiedy ciężki kawałek drewna zostawił swój odcisk na bezczelnej gębie, smark gwałtownie przestał pyskować. Nieoczekiwanie gra w ping-ponga okazała się wcale pożyteczna. Rzut był celny i mocny. I całkiem nieźle wyszło, klient się zadławił i wszystkie słowa, które miały wylecieć mu z ust, nigdy nie zostały wypowiedziane.
– Czyżby ktoś ci pozwolił mówić? – pytam ujmująco. Nasz dyrektor kadr miał taką manierę mówienia. Uprzejmy taki i wielu się na to nabierało. Niby grzecznie, a spróbuj tylko coś miauknąć!
Małolat milczy, wycierając krew z rozbitych warg. I słusznie – na tym samym stole, leży jeszcze żelazko. Też stare, jeszcze żeliwne. Jeśli takie rąbnie w jadaczkę, to już mówić się nie uda. W ogóle nigdy.
– A będziesz mi tu szczekać nie na temat, przestrzelę ci, w chuj, kolano. I tu zostawię. Zanim przybiegną twoi kumple, całkiem się wykrwawisz. I tak zdechniesz. Kiwnij głową, jeśli dotarło.
Ostatnie słowa wrzeszczę na całe gardło – klient aż wzdraga! Kiwa głową. Boi się. Nawet, ja sam boję się swoich słów! Głównie tego, że to wszystko trzeba będzie zrobić w rzeczywistości. To tylko na filmach łatwo naciska się na spust, a w życiu inaczej. Zatem krzyczę, starając się donośnym głosem dodać odwagi samemu sobie.
– Gdzie twoi kumple?
– Niedaleko. Dziesiąty dom, co na Karpowa.
– Mieszkanie?
– Szesnaście.
Znam ten dom. Na parterze znajdował się tam sklep. Wychodzi na to, że bandyci na czwartym mieszkają. Normalne, stamtąd mają bardzo dobry widok.
– Ilu?
– Dwóch.
– Wtedy to oni z tobą byli?
– Jeden, Miszka Twardziel. Walerka został na bazie.
Aha. I bazę swoją mają. Weźmiemy to pod uwagę.
– Gdzie jest baza i ilu tam ludzi?
Plącząc się w zeznaniach i myląc słowa, małolat pospiesznie mówi wszystko, co wie. A czemu on taki elokwentny i tak głośno mówi?
– Ciszej! Stul pysk! Ziewniesz i mogiła!
Coś tu nie pasuje. Gówniarz, owszem, jest przerażony. I krew z rozbitej wargi wciąż mu płynie, ale to jeszcze nie powód tak hałasować!
Odsuwam się głębiej w kąt i chwytam mocno broń, by być w pogotowiu. Z hukiem otwierają się drzwi, tak, że od uderzenia o ścianę skądś z góry sypie się kurz i tynk. I na progu pojawiają się dwie męskie postacie.
Bach! O ja cię… Nie, no w zasadzie to widziałem, jak strzela broń myśliwska. Nawet sam kiedyś strzelałem. Na polowaniu. Na świeżym powietrzu. A nie w wąskim korytarzu wewnątrz mieszkania. Tutaj to robi całkiem inne wrażenie.
Z brzękiem sypie się szyba okienna za moimi plecami – chyba od wystrzału. Z piskiem rykoszetują od ściany kawałeczki ołowiu – pierwszy nabój był właśnie śrutowy, aby od razu wszystkim się dostało, jakby co.
I wszystkim się dostało. Smark spływa krwią, widocznie drasnęło go w twarz. Jeden z tych, co weszli, przyciska się do ściany – tego trafiło w ramię. Wyłączony z walki, prawa ręka bezwładna. A trzeciego to ja nie widzę. To znaczy, nie widzę całego. Tylko nogi – bo odrzuciło go aż na schody. Czy to on sam tak upadł? Tak czy inaczej, nogi lekko drgają. Zabity? Kur…
Stopniowo wraca mi słuch, przeciąg powoli unosi dym na ulicę. Jednak im dostało się mocniej – lufa była skierowana na nich! Wychodzi na to, że i po uszach też dostali solidniej niż ja. Cholera!
Szarpię drewienko, przeładowuję strzelbę. Byłoby ze mną krucho, gdyby teraz się na mnie rzucili! Gdzie tam… prawie się zesrali. Smarkaczowi w ogóle drżą usta – zaraz się rozryczy. A jakże! Dostał w pysk deską do krojenia, o mało nie strzelili w gębę. Ja to bym pewnie całkowicie odleciał.
– Na podłogę!
Padli obydwaj, aż parkiet podskoczył.
Wstaję i nachylam się w bok, żeby widzieć drzwi wejściowe. A dupa tam!– tylko nogi leżącego mogę stąd zobaczyć. Żywy, bydlak. Rusza łapami.
– Hej, ty! Wciągnij go do środka!
Ranny w ramię, wystraszony kiwa głową, na znak, że zrozumiał. I chwytając zdrową ręką za but, wlecze do przedpokoju leżącego na plecach towarzysza.
O-ja-cię. Temu to całą pierś przeorało! Najprawdopodobniej nie wyżyje.
– Macie broń?
– Nóż – chrypi ranny.
– Poderżnij mu gardło! Nóż rzuć potem tu, na podłogę!
Jeśli mnie by coś takiego rozkazano… na pewno nie mógłbym tego zrobić. Nożem, po gardle, żywego jeszcze człowieka… nie, nie mogę! A jeśli nie możesz sam, zmuś kogoś innego! Dewiza dowódcy naszej kompanii, do tej pory pamiętam te słowa. A ten, nawet jeśli się wahał, to ja tego nie zauważyłem. Swojego kumpla zarżnął jednym ruchem! O matko, aż mnie zemdliło. Odrzucony nóż stuknął o podłogę.
– Tak… – mówię ochryple. Głosik, że szkoda gadać, ale z boku – jak sądzę – brzmiał wystarczająco złowieszczo. W każdym razie obaj złoczyńcy od razu się skrzywili.
– Żeby tu noga wasza nie postała! Rozumiemy się?! W przeciwnym razie… – Spoglądam znacząco na schody. – Pytania?
Prawie synchronicznie kręcą głowami.
– Pokazać kieszenie!
Na podłogę leci wszelaka drobnica. Oho, smarkacz miał za pasem jeszcze jeden nóż.
– Sukinsynu! – powiedziało mi się jakoś tak z uczuciem. – Ech, że też od razu cię nie kropnąłem! Dobrze, znajcie moje dobre serce.
Ulotnili się jak kamfora!
Wśród porzuconych rzeczy trafił się niezgorszy nóż, który na pewno sobie zostawię. Będzie dużo lepszy niż składany. Suchary, dwie konserwy… skromnie.
Przechodzę do trzeciego dresiarza. Więc tak cię zwali. Cóż, Miszka Twardziel, nie uratowała cię groźna ksywka! Nie spodziewałem się, że tak wyjdzie i, mówiąc szczerze, nie za bardzo tego chciałem. Strzelba jakoś automatycznie wypaliła. Walnęły drzwi i patrz, palec szarpnął odruchowo. A ponieważ w tym czasie leżał na spuście… jednym słowem,