Winnetou. Karol May
że uważam to za lekkomyślność, wyłajałem go nawet, jak się należy, ale wiem, co o nim myśleć.
– Ja także – potwierdził Stone. – Będzie z niego tęgi westman.
– I to wnet – doleciał mnie głos Parkera.
– To urodzony westman – rzekł Hawkens. A przy tym ta jego siła fizyczna! Czy nie pociągnął wczoraj ciężkiego wozu sam, bez cudzej pomocy? Gdzie on przejdzie, tam nieprędko trawa wyrośnie. Ale przyrzeknijcie mi jedno. Nie okazujcie mu tego, co o nim sądzimy.
– Czemu?
– Bo przewróciłoby mu się w głowie. Tak! To skromny chłopak, bez odrobiny pychy, ale zawsze to źle chwalić człowieka; łatwo przez to popsuć najlepszy nawet charakter. Nazywajcie go więc śmiało greenhornem, bo choć posiada on wszystkie zalety potrzebne dzielnemu westmanowi, nie są one dostatecznie wykształcone. Musi jeszcze wiele ćwiczyć i wiele doświadczyć!
– Czy podziękowałeś mu za ocalenie życia?
– Ani mi przez myśl nie przeszło! Chcę, żeby został taki, jaki jest, i nie wynosił się nad innych. Byłbym go chętnie uściskał i ucałował!
– Fi! – zawołał Stone. – Ciebie całować! Na uścisk można by się jeszcze odważyć, ale całować, nie!
– Co? Nie? Dlaczego? – zapytał Sam.
– Dlaczego? Cóż to, czy nie widziałeś nigdy jeszcze lusterka albo swojej uroczej podobizny w czystej wodzie?
– Tak! Ach! Hm! Wcale przyjemnie wyrażasz się o mnie! Jestem więc poczwarą! A za cóż ty siebie uważasz? Może za piękność? Nie bądź zarozumiały! Daję słowo, że na konkursie piękności ja otrzymałbym pierwszą nagrodę, a ciebie by odpalono, hi! hi! hi! Ale wróćmy do naszego greenhorna. Nie podziękowałem mu i nie uczynię tego, ale gdy polędwica się upiecze, dostanie najlepszy i najsoczystszy kawałek; sam mu go ukroję, bo na to zasłużył. Wiecie, co jutro zrobię? Dam mu sposobność schwytania mustanga.
Rozniecono ognisko, obok którego wbito w ziemię dwie widlaste gałęzie. Tworzyły one podporę dla rożna sporządzonego z prostego konara. Wsadzono nań całą polędwicę, po czym Hawkens zaczął obracać rożen powoli i z całym kunsztem. W duchu bawiłem się jego pełnymi upojenia minami, jakie przy tym stroił.
Kiedy tamci wrócili z mięsem, wszyscy rozniecili sobie także za naszym przykładem kilka ognisk. Oczywiście, nie zachowywali się tak spokojnie jak my. Każdy chciał piec dla siebie, tymczasem zabrakło miejsca i wskutek tego musieli spożyć swoje porcje w stanie na pół surowym.
Ja dostałem rzeczywiście najlepszy kawałek, może trzyfuntowy, i zjadłem go. To nie powinno wywołać zarzutu, że jestem żarłok. Kto sam tego nie przeżył i nie doświadczył, nie uwierzy, jakie masy mięsa potrafi i musi spożywać westman, jeśli chce się utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Nazajutrz rano udałem, że się zabieram do pracy, gdy wtem pojawił się Sam Hawkens.
– Zostawcie te instrumenty, sir! Czeka was robota bardziej zajmująca.
– Jaka? Ja mam tu obowiązki.
– Pshaw! Namęczyliście się chyba dość. Zresztą przypuszczam, że wrócimy już w południe. Potem będziecie sobie mierzyli i liczyli, ile wam się spodoba.
Zawiadomiwszy o tym Bancrofta, odjechaliśmy z Samem. Hawkens robił po drodze tajemnicze miny, a ja nie okazywałem wcale, że znam już jego zamiary. Jechaliśmy po zmierzonej już przez nas trasie aż do prerii, o której Sam wczoraj mówił.
Była może na dwie mile angielskie szeroka, a dwa razy dłuższa, otaczały ją lesiste wzgórza. Środkiem płynął szeroki potok, było więc dość wilgoci, by mogła rosnąć tam bujna trawa. Od północy można się było dostać na tę prerię między dwiema górami, a ku południowi kończyła się rozległą doliną. Kiedyśmy tam przybyli, Hawkens przebiegł równinę badawczym spojrzeniem, po czym puściliśmy się dalej na północ wzdłuż brzegu strumienia. Nagle Hawkens wydał okrzyk, zsiadł z konia, przeskoczył przez potok i popędził tam, gdzie było widać stratowaną trawę. Zbadawszy to miejsce dokładnie, znów dosiadł konia i skręcił ku zachodowi, tak że wkrótce znaleźliśmy się na zachodniej krawędzi prerii. Tu puścił konia na paszę, spętawszy go przedtem starannie. Od chwili zbadania śladów nie wyrzekł ani słowa, ale na jego brodatym obliczu rozlewał się wyraz zadowolenia. Uroczyście zwrócił się do mnie z wezwaniem:
– Zsiądźcie także z konia, sir, i zechciejcie go porządnie spętać! Tu zaczekamy.
– Dlaczego mam go spętać? – spytałem, mimo że wiedziałem dobrze, o co chodzi.
– Bo moglibyście go łatwo utracić.
– Mustangi?
– A wy skąd o tym wiecie? – rzekł zdziwiony, rzucając na mnie szybkie spojrzenie.
– Czytałem o tym, że konie swojskie, nie spętane należycie, uciekają chętnie z dzikimi mustangami.
– Niech was diabeł porwie! O wszystkim czytaliście i niełatwo wam zrobić niespodziankę. Wobec tego wolę ludzi, którzy nie umieją czytać. Słuchajcie, mustangi już tu były. Przeszły tędy wczoraj. Była to straż przednia, coś tak jakby zwiadowcy. Trzeba wam wiedzieć, że to zwierzęta ogromnie mądre. Wysyłają zawsze małe oddziały naprzód i na boki, mają swoich oficerów zupełnie jak wojsko, a dowódcą jest stary doświadczony ogier. Pokazywałem wam już nieraz, jak chwytać lassem mustanga. Czy macie ochotę złapać sobie jednego?
– Dziękuję, ale ja nie potrzebuję konia.
– Ależ westman, gdy spotka mustangi, nie ogląda się na to, czy mu potrzeba konia, czy nie!
– Wyobrażałem sobie inaczej prawego westmana.
– Jakiż ma on być?
– Mówiliście wczoraj o białych myśliwych, którzy zabijają masami bizony, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę wyrządzaną zwierzętom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się pożywienia. Wy chyba jesteście tego samego zdania?
– Oczywiście.
– Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolności, nie mogąc tego usprawiedliwić koniecznością zdobycia konia.
– Uczciwie myślicie, tak samo jak wy powinien myśleć, mówić i działać każdy człowiek…
Chciał mówić dalej, lecz nagle przerwał i podniósł rękę ku dwom górom na północnym krańcu prerii. Ukazał się tam jeden samotny koń. Szedł powoli, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę i wciągał w nozdrza powietrze.
– Widzicie go? – szepnął Sam cicho, choć koń nie mógł nas usłyszeć. – To zwiadowca, który wyskoczył naprzód, by zbadać, czy okolica bezpieczna.
Teraz mustang puścił się kłusem najpierw w prawo, potem w lewo, a w końcu zawrócił i umknął tam, skąd przybył.
– Przypatrzyliście się temu koniowi? – spytał Sam. – Teraz wrócił, aby swemu czworonożnemu generałowi donieść, że droga wolna. Ale się pomylą, hi! hi! hi! Założę się, że najpóźniej za dziesięć minut będą już tutaj. Wiecie, jak zrobimy?
– No jak?
– Pojedziecie czym prędzej aż do wyjścia z prerii i tam zaczekacie, ja zaś udam się ku wejściu i ukryję w lesie. Gdy stado nadbiegnie, przepuszczę je i popędzę za nim. Stado będzie umykać ku wam, a skoro się pokażecie, cofnie się. Tak będziemy je sobie nawzajem odsyłać, dopóki nie upatrzymy dwu najlepszych koni. Wtedy postaramy się je schwytać, po czym wybiorę