Przewieszenie. Remigiusz Mróz

Przewieszenie - Remigiusz Mróz


Скачать книгу
za informację – dodał drugi.

      Iwo zatrzymał się i odprowadził ich wzrokiem. Zapieprzali jak króliki, choć nie mogli już nic zrobić. Po chwili Eliasz zrozumiał, że musieli pełnić dyżur w znajdującym się nieopodal schronisku. A jeśli tak, to być może wczoraj spotkał ratownika, który dyżurował w Murowańcu. Zapewne tak.

      W każdym razie miał ich z głowy. Kiedy dwoje idiotów powie TOPR-owcom, że pewien turysta zszedł na dół, zobaczyć, co stało się z tym, który spadł, pomiarkują, że spotkali go przy podejściu. Nikt nie będzie się nim interesował, ani go szukał.

      Góry to idealne miejsce zbrodni. Wiedzieli o tym już dawni zbójnicy, wiedział o tym także Eliasz.

      Minął schronisko po lewej i poszedł dalej niebieskim szlakiem ku Morskiemu Oku. Czas zmienić rewir. Ale nie tylko.

      Po jakimś czasie zboczył ze szlaku i zszedł do Żlebu Żandarmerii. Było to jedno z koryt w górskich stokach, gdzie długo zalegał śnieg, tylko czekając, by zamienić się w lawinę. Od czasu do czasu z kuluaru jakaś schodziła – pech chciał, że zazwyczaj przecinała popularną asfaltową drogę na Morskie Oko. Turyści chodzący tamtędy w zimie lub na wiosnę często nie zdawali sobie sprawy z tego, jak groźny był Żleb Żandarmerii. Swą nazwę zawdzięczał temu, że niegdyś schodząca nim masa śnieżna zmiotła budkę węgierskich żandarmów.

      Iwo stąpał ostrożnie po śniegu. Marzyło mu się, by kiedyś wywołać lawinę i sprawić, że w jednej chwili odbierze życie całej grupie ludzi na dole.

      Była to krzepiąca myśl. Dawała motywację, by działać i wciąż się rozwijać.

      Na razie jednak musiał zająć się sobą. Odbił ze żlebu w lewo, idąc jego północną grzędą w kierunku Dziaduli. Skała ta miała kilka metrów i niespecjalnie przypominała postać, od której wzięła nazwę. Otaczała ją kosodrzewina, co nie stanowiło dla Eliasza idealnych warunków, ale powinno wystarczyć.

      Obszedł turniczkę, a potem usiadł za nią. Zrzucił plecak z ramienia i zaczął w nim grzebać. Po chwili z samego dołu wyciągnął niewielkie pudełko, w którym trzymał wszystko, czego potrzebował przed zmianą rewiru.

      Lusterko umocował w kosodrzewinie przed sobą, po czym włączył elektryczną golarkę. Najpierw ściął krótko włosy, a potem zdjął nakładkę z urządzenia i zaczął się golić. Miał twardy, gęsty zarost, który od pewnego czasu zapuszczał. Teraz na policzkach i podbródku zostawił sobie szczecinę, a dłuższą brodę jedynie wokół ust.

      Spakował się i spojrzał na leżące na ziemi włosy. Rozgarnął je nogą, choć właściwie nie musiał przejmować się, że ktoś trafi na jego ślad. Nikt się tu nie zapuszczał, może z wyjątkiem niedźwiedzi.

      Iwo wrócił na szlak i się rozejrzał. Żadnego turysty nie dostrzegł, ale gdyby było inaczej, po prostu zapiąłby rozporek, tym samym obwieszczając, dlaczego musiał zejść ze szlaku.

      Odmieniony, ruszył dalej w kierunku Morskiego Oka.

      W schronisku panował lekki zaduch, jak zawsze. Eliasz dosiadł się do grupy ludzi, którzy sprawiali wrażenie, jakby właśnie zdobyli wszystkie najwyższe szczyty za jednym zamachem. Zapewne wjechali tu fasiągiem, ale Iwo nie miał zamiaru ich o to pytać. Zerknął tylko na ich tenisówki i wiedział już wszystko.

      Mimo to odbył niezobowiązującą rozmowę, napił się gorącej herbaty, zjadł placki ziemniaczane, po czym podziękował turystom za towarzystwo.

      Turyści.

      To określenie pasowało do tych ludzi. Ale jak w takim razie miał nazywać wszystkich tych, którzy pokonywali strome zbocza, przyklejali się do skalnych ścian nad urwiskami i wchodzili na drabinki wiszące nad przepaścią? „Wędrowcy” brzmiało zbyt pompatycznie, „turyści” niemal jak obelga. „Trekkingowcy” byli zbyt nowocześni, „taternicy” przesadzeni, a „turyści górscy” przywodzili na myśl przesadną pedanterię.

      Amerykanie mieli swoich hikers. Niemcy wanderers, a Hiszpanie montañeros. Polska jak zwykle była w ciemnej dupie.

      Eliasz usiadł na jednym z większych kamieni nad Morskim Okiem. Spojrzał na Mięguszowieckie Szczyty górujące nad jeziorem. Po prawej stronie wyróżniał się strzelisty Mnich, swoją wybitnością przyćmiewający wszystkie inne wierzchołki.

      – Górołaz – powiedział do siebie Iwo.

      Tak, to określenie pasowało do wszystkich tych, którzy zapuszczali się trochę dalej niż fasiągiem nad Morskie Oko.

      Eliasz wyciągnął z plecaka kołonotatnik i długopis, a potem przewrócił stronę. Jeszcze raz powiódł wzrokiem wzdłuż grani i zaczął pisać.

      „Nie jestem psychopatą” – zaczął. „Nie przesiaduję ze zwłokami swoich ofiar, nie upajam się odorem śmierci i rozkładu. Nie zabijam dlatego, by zaspokoić wynaturzone żądze. Zabijam, by żyć”.

      Na moment przerwał i przeczytał swój list. Tak, początek był całkiem przyzwoity.

      „Nie jestem psychopatą” – podkreślił jeszcze raz. „Jestem artystą, a zarazem publicznością dla swoich dzieł. Są moje. Nie dzielę się nimi z nikim”.

      Podniósł wzrok na Mnicha, zastanawiał się przez moment, a potem zamknął kołonotatnik. Na dzisiaj wystarczyło, jutro będzie kontynuował swój manifest. Zależało mu na tym, by oddawał precyzyjnie jego uczucia. Eliasz nie chciał zostać źle zrozumiany.

      Przez moment zawieszał wzrok na najbardziej wybitnym szczycie w okolicy. Wiedział, że prędzej czy później tam trafi. Morderstwo, jakiego tam dokona, będzie lepsze od jakiegokolwiek innego. Świnica kusiła, Rysy i Przełęcz pod Chłopkiem również, ale to Mnich był tym miejscem, na które Iwo czekał najbardziej.

      Na turnię nie prowadził żaden szlak turystyczny, a północno-wschodnia ściana była jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg wspinaczkowych w Tatrach. Wchodzić powinni tam tylko taternicy znający się na rzeczy.

      Eliasz zamknął na moment oczy. Będzie musiał jeszcze trochę poczekać.

      Tymczasem jednak miał jeszcze wiele do zrobienia w okolicy Morskiego Oka.

      11

      Forst odpiął kaburę, wyglądając przez wizjer. Kiedy zobaczył mężczyznę z pochyloną głową, wstrzymał oddech. Zaraz potem jednak niespodziewany gość podniósł wzrok i wbił go prosto w judasza.

      – Otwieraj – bąknął Edmund Osica.

      Wiktor zaklął w duchu, zapinając kaburę. Lepiej byłoby, żeby po drugiej stronie stał ktoś wysłany przez Synów Światłości.

      – Słyszałem, jak podchodzisz do drzwi, Forst. Otwieraj natychmiast, to rozkaz.

      – Nie jestem na służbie.

      Osica pokręcił głową.

      – Sam wysłał mnie pan na urlop – dodał komisarz.

      – I wyślę cię na znacznie dłuższy, jeśli jeszcze chwilę będę musiał stać na korytarzu.

      Forst położył futerał z pistoletem na komodzie i otworzył drzwi. Przełożony wpadł do mieszkania, jakby się paliło.

      – Co pan tu robi? – zapytał Wiktor, przepuszczając przełożonego.

      Edmund stanął w przedpokoju i rozpiął płaszcz. Pod nim były milicjant niezmiennie nosił wyprasowany mundur. Osica roztaczał zapach taniej wody kolońskiej, a włosy miał albo niemyte od tygodnia, albo czymś nasmarowane – tak czy inaczej wyglądały źle.

      – Co ja tu robię? – syknął.


Скачать книгу