W kręgach władzy Większość bezwzględna Tom 2. Remigiusz Mróz
– Konkurenta dla tego, kogo wytypuje Swoboda.
– Chcesz…
– Część Pedepu się za nami opowie – ciągnął. – Przy odrobinie szczęścia uda nam się przynajmniej uwalić wniosek UR i WiL-u. A potem dogadamy się z całą resztą i przepchniemy swojego człowieka.
Seyda milczała. Sytuacja zrobiła się znacznie bardziej skomplikowana niż jeszcze przed momentem.
Z jednej strony Hauer, który właściwie nie miał szans na objęcie fotela.
Z drugiej kandydat Teresy Swobody, który w tej chwili mógł liczyć na największe poparcie.
A do tego wszystkiego jeszcze ktoś namaszczony przez Chronowskiego?
– Kogo masz na myśli? – zapytała.
– Człowieka na tyle odważnego, że nie bał się powiedzieć publicznie o pewnym nietypowym miejscu, w którym można powiesić ręcznik.
Rozdział 9
Pajęczyna politycznych zawiłości, personalnych zależności i wzajemnych układów zdawała się coraz bardziej skomplikowana. By trzymać rękę na pulsie, Milena oznajmiła, że muszą mieć to wszystko rozrysowane.
Jeszcze kilka lat temu zapewne kupiłaby białą tablicę na kółkach, ustawiła ją w salonie, a potem czarnym markerem zaznaczyła to, co istotne. Teraz jednak nie było takiej potrzeby, w zupełności wystarczał standard AirPlay.
Przez kilka godzin pracowała z iPadem w ręku, a kiedy skończyła, przerzuciła obraz na wielocalowy telewizor w salonie. Patryk podjechał do ekranu i powiódł wzrokiem po tabelkach.
Wykaz czterystu sześćdziesięciu posłów, podzielonych wedle kilku istotnych kluczy, robił wrażenie, ale Hauer nie miał zamiaru chwalić żony. Nie zwykli serwować sobie komplementów. Dobre słowo Milena prędzej potraktowałaby jako przytyk.
– Nie wygląda to najlepiej – odezwała się.
– Póki co.
Uniosła brwi ze zdziwieniem.
– Zacząłeś używać rusycyzmów?
– W domu mogę.
– Możesz, ale nie powinieneś, bo jeszcze wejdzie ci to w krew. Rzucisz potem „póki co” podczas jakiegoś wiecu i kilku wyczulonych językowo wyborców podniesie raban.
Wydawało mu się, że po tych wszystkich lapsusach językowych, których na przestrzeni lat dopuszczali się politycy, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Ale nie miał zamiaru o tym wspominać.
Milena stanęła obok i położyła rękę na oparciu wózka.
– Tak czy inaczej, masz rację – powiedziała. – To stan przejściowy. Stopniowo zaczniemy przeciągać nazwiska do twojej kolumny.
Ta znajdowała się po prawej stronie pierwszego z wykresów. Przy nazwisku Hauera na razie był tylko jeden poseł – on sam. Na nim zaczynała się i kończyła lista tych, którzy bez cienia wątpliwości poprą go jako kandydata na premiera.
Pośrodku znajdował się jeszcze nieznany z nazwiska człowiek Swobody, a po lewej Marek Zwornicki. O tym, że ten ostatni jest w grze, Patryk dowiedział się od Seydy.
Doraźna kooperacja między nimi już przynosiła pierwsze rezultaty, co utwierdzało Hauera w przekonaniu, że decyzja o jej podjęciu była słuszna.
W tabelce po lewej Mil umieściła nazwisko Chronowskiego i członków rządu, którzy po skandalu nie złożyli dymisji.
– Mogłabyś dopisać jeszcze kilku posłów, którzy trzymają z Adamem.
– Nie – odparła.
Czekał na wyjaśnienie, ale żona najwyraźniej zamierzała zachować je dla siebie.
– To niemal pewni sojusznicy Chronowskiego.
– Właśnie. Niemal – odparła, wciąż wpatrując się w swoje dzieło. – Ale w tych trzech tabelach będziemy umieszczać jedynie nazwiska tych, co do których jesteśmy absolutnie pewni.
Większość posłów znajdowała się poza kolumnami, co wyglądało nie najgorzej, ale w rzeczywistości nic nie znaczyło.
To, że UR i WiL uzbierały większość do poparcia swojego kandydata, nie ulegało wątpliwości.
– W tej chwili mamy jeden głos na ciebie, kilka na Zwornickiego i…
– I jakieś dwieście trzydzieści jeden na kandydata Teresy.
– Niekoniecznie.
– To, że nie wpisałaś tylu w tabeli, nie znaczy, że nie zagłosują tak, jak życzy sobie tego Swoboda.
– Nie wpisałam ich, bo nie ma stuprocentowej pewności, że tak się stanie.
W końcu oderwała wzrok od telewizora i popatrzyła na Patryka. Przez moment czekała, aż on też na nią zerknie.
– Dopóki tego nie zrobię, wszystko jest możliwe – dodała. – Wszystko. Rozumiesz?
– Jeśli wszystko jest możliwe, to także to, że coś jest niemożliwe.
Przewróciła oczami.
– To nie czas na filozofowanie.
– Nie? A mnie się wydaje, że moment jest odpowiedni na teoretyczne dyskusje. Bo w praktyce niewiele możemy.
– W tej chwili.
– I sądzisz, że w następnej się to zmieni?
– W tej lub kolejnej – odparła z przekonaniem. – A ty jesteś podobnego zdania. Wiesz, że to tylko kwestia czasu, nim zaczniesz zbierać poparcie.
Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu.
– Tym bardziej nie rozumiem, po co mnie o to pytasz – dodała. – Chcesz, żebym utwierdziła cię w przekonaniu, że dasz radę?
– Może.
– Nie potrzebujesz tego.
Miała rację, nie potrzebował. Pytania jednak same wydobywały się z jego ust. Może wynikało to z faktu, że kiedy patrzył na tabele, widział wyraźnie, na jak niewielkie poparcie może liczyć. Właściwie było ono marginalne. W tej chwili szanse objęcia fotela premiera były mniej więcej takie jak wygrana w Lotto.
Tyle że w loterii decyduje jedynie szczęście, nie sposób zmieniać zasad, naginać ich do własnych celów ani stosować manipulacji.
Uśmiechnął się w duchu na tę myśl.
– Od czego zaczynamy? – zapytał zupełnie innym tonem.
– Od mikrotargetingu.
– Czyli?
– Nie słyszałeś o badaniach Kosińskiego ze Stanforda?
W którymś kościele dzwoniło, ale Hauer nie mógł stwierdzić w którym. Słyszał nazwisko, kojarzył tego naukowca z jednym z najbardziej prestiżowych ośrodków uniwersyteckich na świecie, ale nie mógł wyłowić z pamięci żadnych szczegółów.
– Przeprowadził ciekawe badania – dodała Mil. – Sprowadzały się do rzeczy na pozór prozaicznej, czyli przeanalizowania lajków, jakie zostawiasz w mediach społecznościowych.
Patryk uniósł brwi. Już brzmiało to dobrze.
– Wiesz, ile dziennie wychodzi ich w twoim wypadku?
– Nie – odparł Hauer.
– Mniej więcej.
– Nie wiem. Przypuszczam, że kilkadziesiąt.
– Dajmy na to, że dziennie zostawiasz ich dwadzieścia – powiedziała. – Od poniedziałku