To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
rozryczała się na dobre.
Dom usadowiony z takim pietyzmem za żywopłotem z cisów sprawiał, że czuła się lepiej – ale nie za dobrze. Ból i wstyd pozostały i chociaż całkiem nieźle żyło jej się z sąsiadem, nie mogło to zatrzeć wspomnień owego feralnego wieczoru i zagłuszyć potwornego chrzęstu żwiru, który stale pobrzmiewał w jej uszach.
Nawet to, że była członkiem tutejszego klubu (wraz z mężem) i maître d’hôtel zawsze witał ich z szacunkiem. Wracała do domu swoim volvem (rocznik 1984) i patrząc na dom otoczony połaciami zielonego trawnika, często – aż za często, jak się jej wydawało – myślała o tym przejmującym chichocie. Miała nadzieję, że ta dziewczyna, która się wtedy śmiała, żyła teraz w jakiejś marnej ruderze, określonej na wyrost mianem domu, z mężem gojem, który lał ją z byle powodu, ze trzy razy była w ciąży, ale nie donosiła żadnego dziecka, mąż zdradzał ją z chorymi kobietami, a do tego ta nieznajoma dziewczyna miała kłopoty z kręgosłupem, żołądkiem oraz torbiele na swoim niewyparzonym, pieprzonym jęzorze.
Może to wszystko wreszcie minęło. Nie mam już osiemnastu lat. Mam trzydzieści sześć i jestem kobietą. Dziewczyną, która słyszała ten niekończący się chrzęst żwiru, która odsunęła się przed dotknięciem dłoni Mike’a Rosenblatta, kiedy próbował ją pocieszyć, tylko dlatego, że był Żydem. Ta głupia mała syrenka umarła. Teraz już mogę o niej zapomnieć i być sobą.
Jednak przeważnie czuła się całkiem nieźle. Wręcz dobrze. Lepiej niż dotychczas. Kochała męża, swój dom i zazwyczaj również kochała swoje życie i siebie samą. Rzeczy miały się świetnie. Nie zawsze tak było, naturalnie, ale to przecież oczywiste. Czy zdarzyło się tak, żeby zawsze było dobrze?
Kiedy przyjęła pierścionek zaręczynowy od Stana, jej rodzice byli jednocześnie wściekli i nieszczęśliwi. Spotkała go na jednym z przyjęć. Przyjechał do jej szkoły z Uniwersytetu Nowego Jorku, gdzie był stypendystą. Przedstawił ich sobie wspólny znajomy i zanim wieczór dobiegł końca, zaczęła podejrzewać, że się w Stanie zakochała. Podczas przerwy semestralnej była o tym przekonana. Kiedy nadeszła wiosna i Stanley zaoferował jej pierścionek z diamencikiem nałożonym na stokrotkę, przyjęła go. W końcu jej rodzice zaakceptowali go pomimo wcześniejszych uprzedzeń. Nie mieli zbyt wielkiego wyboru, choć Stanley Uris zamierzał niebawem rozpocząć nową pracę i tym samym przestał żyć na koszt rodziny, biorąc w formie zakładniczki (i uśmiechu fortuny) ich jedyną córkę. Ale Patty miała dwadzieścia dwa lata, była już kobietą i niedługo miała skończyć naukę.
– Będę łożył na tego czterookiego sukinsyna do końca życia. – Patty którejś nocy usłyszała słowa ojca. Jej rodzice wyszli na kolację i ojciec wypił o parę głębszych za dużo.
– Cii… cii… bo cię usłyszy – powiedziała Ruth Blum. Tej nocy Patty co najmniej do dwunastej nie mogła usnąć – było jej na przemian to gorąco, to zimno. Nienawidziła rodziców. Nie płakała. Przez następne dwa lata usiłowała wyplenić z siebie tę nienawiść, ale zbyt dużo jej się w niej nazbierało. Czasami, kiedy patrzyła w lustro, widziała rzeczy, jakie wyprawiało z jej twarzą, zmarszczki, jakie się pojawiały.
Wygrała jednak tę walkę. Pomógł jej w tym Stan. Jego rodzice również nie byli zachwyceni tym związkiem. Naturalnie nie wierzyli, że ich Stanleya czeka życie w skrajnej nędzy, ale twierdzili, że „obecna młodzież jest nad wyraz popędliwa”. Donald Uris i Andrea Bertoly pobrali się, gdy oboje nie mieli dwudziestu lat, ale jakby zupełnie o tym fakcie zapomnieli. Tylko Stanley zdawał się pewny siebie i swej przyszłości. Nie przejmował się trudami życia, przed którymi przestrzegali go rodzice. Nie przejmował się tym, co mówili o „pochopnych decyzjach”. I w końcu okazało się, że to on miał rację, a nie oni. W lipcu 1972 roku, kiedy na jej dyplomie ledwo zasechł atrament, Patty otrzymała pracę w Traynor, małym miasteczku czterdzieści mil na południe od Atlanty, gdzie miała uczyć stenografii i urzędowego angielskiego. Kiedy myślała o tym, jak do tego doszło, dochodziła do wniosku, że był to co najmniej dziwny przypadek. Sporządziła listę czterdziestu propozycji, które brała pod uwagę, z ogłoszeń w czasopismach dla nauczycieli, a potem w ciągu pięciu wieczorów napisała czterdzieści listów (po osiem każdego wieczoru) z prośbą o dalsze informacje na temat pracy i formularze zgłoszeniowe. Otrzymała dwadzieścia dwie odpowiedzi, że propozycje są już nieaktualne. W pozostałych wypadkach nie miała odpowiednich kwalifikacji i dalsza korespondencja – jak wynikało z wyjaśnień firm – byłaby stratą czasu i biur, i jej samej. Pozostało tuzin propozycji. Wszystkie niemal jednakowe. Stanley przyszedł, kiedy siedziała nad nimi i zastanawiała się, czy zdoła wypełnić tuzin podobnych formularzy, nie dostając przy tym kręćka. Spojrzał na stos papierów na stole, a potem stuknął palcem w list z Traynor Superintendent of Schools – list wyglądający dokładnie tak samo jak pozostałe. List, który nie wyróżniał się absolutnie niczym.
– Tam – powiedział.
Uniosła wzrok, spojrzała na niego zaskoczona prostotą i przekonaniem w jego głosie.
– Wiesz coś o Georgii, czego ja nie wiem?
– Skąd? Oglądałem ją tylko na filmach.
Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Przeminęło z wiatrem, Vivien Leigh, Clark Gable. Pomyślę o tym jutro. Jutro też jest dzień. Czy mam południowy akcent, Patty?
– Tak, z południowego Bronksu. Jeżeli nic nie wiesz o Georgii i nigdy tam nie byłeś, to dlaczego…
– Bo to jest właśnie to.
– Nie możesz tego wiedzieć na pewno, Stanley.
– Mogę. Pewno, że mogę – odparł po prostu. – Ja wiem.
Patrząc na niego, zdała sobie sprawę, że nie żartował. Mówił całkiem serio.
I w tej samej chwili przebiegł jej po plecach dreszcz.
– Skąd wiesz?
Uśmiechnął się półgębkiem. Teraz ten uśmiech przygasł, a jego miejsce zajął grymas zakłopotania.
– Żółw nie mógł nam pomóc – rzekł nagle. Powiedział to wyraźnie. Usłyszała to. Na jego twarzy wciąż malował się ten wyraz głębokiego zamyślenia i nagle poczuła, że zaczyna ją ogarniać przerażenie.
– Stanley? O czym ty mówisz? Stanley?
Drgnął gwałtownie. Pracując nad formularzami, jadła brzoskwinie i teraz jego ręka trąciła talerz. Spadł na podłogę i stłukł się. W oczach Stanleya pojawił się błysk zrozumienia.
– O cholera! Przepraszam!
– Już dobrze. Stanley, o czym ty mówiłeś?
– Zapomniałem – odparł. – Ale myślę, że powinniśmy pojechać do Georgii, kochanie.
– Ale…
– Zaufaj mi – powiedział. Zrobiła to.
Jej rozmowa wstępna wypadła znakomicie. Już w pociągu, gdy jechała do Nowego Jorku, wiedziała, że zdobyła tę pracę. Szef wydziału handlu zapałał sympatią do Patty (z wzajemnością). List potwierdzający swoje przypuszczenia otrzymała tydzień później. Wydział Szkolnictwa Traynor Consolidated mógł jej zaproponować na początek próbny kontrakt i wynagrodzenie w wysokości dziewięciu tysięcy dwustu dolarów.
– Zemrzesz z głodu – rzekł Herbert Blum, kiedy powiedziała mu, że zamierza przyjąć tę pracę. – Sparzysz się na tym.
– Trele-morele, Scarlett – powiedział Stanley, kiedy podzieliła się z nim tym, co usłyszała od ojca. Była wściekła, bliska łez, ale teraz zaczęła chichotać, a Stanley