To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
stanowiska męża. Teraz, kiedy opuszczał dom, czując w głębi duszy, że robi to po raz ostatni, przyszła mu do głowy całkiem nowa ewentualność i powiew zdziwienia omiótł jego myśli niczym muśnięcie skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka.
Czy to możliwe, aby Myra była bardziej przerażona niż on? Czy to możliwe, aby tak samo było w przypadku jego matki?
Kolejne wspomnienie z Derry wybuchło w jego podświadomości niczym jaskrawy skwierczący fajerwerk. Na Center Street znajdował się sklep obuwniczy Shoeboat. Matka zabrała go tam pewnego dnia – wydawało mu się, że miał wówczas jakieś pięć czy sześć lat – i powiedziała, aby siedział spokojnie i był grzeczny, podczas gdy ona kupowała białe pantofelki na uroczystość ślubną.
No i siedział grzecznie i spokojnie, a jego matka rozmawiała z panem Gardenerem, jednym z tamtejszych sprzedawców, ale był tylko małym, pięcio-, może sześcioletnim chłopcem i kiedy matka odrzuciła trzecią parę białych pantofli, które zaprezentował jej pan Gardener, Eddie poczuł się znudzony i podszedł do rogu sklepu, gdzie zauważył coś, co go zaciekawiło.
W pierwszej chwili wydawało mu się, że jest to olbrzymia skrzynia postawiona na jednym z rogów. Jednak kiedy podszedł bliżej, uznał, że to musiał być jakiś pulpit. Ale z pewnością był to najdziwniejszy pulpit czy stół, jaki kiedykolwiek widział. Był taki wąski! Zrobiono go z polakierowanego drewna z całą masą inkrustowanych krętych linii i ozdobnych wycięć wykonanych na gładkiej powierzchni.
Poza tym, aby do niego dotrzeć, trzeba było wejść po trzech schodkach, a on nigdy nie widział stołu ze schodkami.
Kiedy znalazł się tuż obok niego, zobaczył, że w pulpitopodobnym przedmiocie u dołu widniał szeroki otwór, a z boku znajdował się przycisk, na górze zaś – zachwycające! – coś, co przypominało kosmiczny teleskop Kapitana Wideo.
Eddie obszedł pulpit dookoła i zobaczył tabliczkę. Musiał mieć co najmniej sześć lat, bo zdołał przeczytać, co było na niej napisane, wyszeptując na głos każde słowo: „Czy twoje buty pasują? Sprawdź i zobacz!”.
Zawrócił, wszedł po trzech schodkach na małą platformę, a potem włożył stopę w otwór urządzenia. Czy jego but pasował? Eddie nie wiedział, ale miał wielką ochotę sprawdzić i zobaczyć. Przyłożył oko do gumowanego okularu i nacisnął guzik. Zielone światło zalało jego oczy. Eddie wstrzymał oddech. Widział swoją stopę pływającą wewnątrz buta wypełnionego zielonym dymem. Poruszał palcami i nagle zdał sobie sprawę, że widzi nie tylko swoje palce, ale również kości! Kości swojej stopy! Skrzyżował wielki palec z drugim (jakby się przed czymś zażegnywał) i nieziemskie kości w obiektywie lunety ułożyły się w X, który jednak nie był biały, ale zielony. Widział… I wtedy jego matka krzyknęła, to był narastający okrzyk paniki, który przeciął ciszę panującą w sklepie jak ryk kombajnu, jak piorun kulisty albo zew nadciągającego po niebie Jeźdźca Apokalipsy. Odsunął się gwałtownie od pulpitu, zaskoczony, obrócił się i zobaczył, jak gnała ku niemu w samych tylko pończochach, z sukienką powiewającą wokół niej jak poły płaszcza na wietrze. Przewróciła krzesło i jedno z urządzeń do mierzenia obuwia poszybowało w górę. Jej brzuch przelewał się ciężko. Usta otwarte na kształt szkarłatnego O odzwierciedlały wyraz bezgranicznego przerażenia. Twarze klientów odwracały się w jej stronę, kiedy biegła przez sklep. „Eddie, odejdź stamtąd! – wrzasnęła. – Odejdź stamtąd! Przez te maszyny nabawisz się raka! Złaź stamtąd! Eddie! Eddieee!”. Cofnął się, jakby w tej samej chwili maszyna rozgrzała się do czerwoności. Ogarnięty paniką zapomniał o znajdujących się tuż za nim schodach. Jego pięty obsunęły się z pierwszego stopnia i zaczął spadać – wolno upadał do tyłu, wymachując opętańczo rękami, próbując w ten sposób odzyskać utraconą równowagę. I czy w tej chwili w jego umyśle nie pojawiła się szaleńcza, acz radosna myśl: „Spadam! Zaraz się dowiem, jak to jest, kiedy się upada i rozwala sobie łeb. Dobrze mi tak…!”? Czy nie myślał wtedy w ten sposób? A może to były tylko jego dorosłe przemyślenia na temat tego, co działo się wówczas w umyśle małego chłopca, które pojawiły się wraz z na wpół zamazanymi obrazami (pozbawionymi sensu w swej niesamowitej wyrazistości), czy rzeczywiście tak wtedy myślał, czy też tak mu się tylko zdawało?
W gruncie rzeczy było to retoryczne pytanie. Nie upadł. Matka znalazła się przy nim na czas. Złapała go. Wybuchnął płaczem, ale nie upadł. Wszyscy na nich patrzyli. Pamiętał to. Pamiętał, jak pan Gardener podniósł przewrócony stojak do mierzenia butów i sprawdził, czy wszystkie znajdujące się na nim pokrętła i suwaki działają, jak należy, podczas gdy inny sprzedawca postawił na swoim miejscu krzesło i nim przyjął typową pozę dobrotliwego i usłużnego pracownika sklepu, wzruszył ramionami w geście radosnego obrzydzenia. Przede wszystkim jednak Eddie przypomniał sobie wilgotny policzek matki i jej gorący, kwaśny oddech. Pamiętał, jak szeptała mu do ucha raz po raz: „Nigdy więcej tego nie rób, nigdy więcej…”. W ten sposób jego matka starała się zażegnać wszelkie kłopoty. Powtarzała te słowa rok wcześniej, kiedy odkryła, że któregoś gorącego letniego dnia opiekunka do dziecka zabrała Eddiego na basen w Derry Park – było to w okresie, gdy zagrożenie chorobą Heinego i Medina, jakie nastało z początkiem lat pięćdziesiątych, zaczęło z wolna przemijać. Wyciągnęła go z basenu, powtarzając, że nigdy, nigdy, nigdy więcej nie wolno mu tego robić, a wszystkie dzieciaki, tak jak teraz klienci i pracownicy sklepu, patrzyły na nich. Jej oddech wówczas miał taki sam kwaśny posmak. Wyprowadziła go ze sklepu, krzycząc na sprzedawców, że jeżeli coś złego stało się jej małemu chłopcu, to wniesie przeciwko nim wszystkim pozew do sądu. Eddie płakał przez cały dzień, a jego astma ponownie dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. To był fatalny dzień. Tej nocy przez wiele godzin nie mógł zasnąć, zastanawiając się, co to właściwie takiego ten rak, czy był gorszy niż choroba Heinego i Medina, czy był śmiertelny, a jeżeli tak, to jak długo trwało umieranie i jak bardzo się cierpiało przed wyzionięciem ducha.
Zastanawiał się też, czy gdyby umarł na raka, to tym samym poszedłby do piekła.
Wiedział jedno – zagrożenie było naprawdę poważne.
Ona tak bardzo się bała. Wiedział o tym. Czuł to. I dlatego wiedział. Była przerażona.
– Marty – powiedział, pokonując barierę czasową – czy mogłabyś mnie pocałować?
Pocałowała go i robiąc to, objęła go tak mocno, że jego kręgosłup jęknął przeciągle. Gdybyśmy byli w wodzie, pomyślał, utopiłaby nas oboje.
– Nie bój się – wyszeptał jej do ucha.
– Nie mogę nic na to poradzić.
– Wiem – powiedział i zdał sobie sprawę, że chociaż ściskała go tak mocno, jego astma wyraźnie osłabła. Nie miał już świszczącego oddechu. – Wiem, Marty.
Taksówkarz ponownie nacisnął klakson.
– Zadzwonisz? – spytała drżąco.
– Jeżeli będę mógł.
– Eddie, proszę, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
Przypuśćmy, że zrobiłby to? Czy to by ją uspokoiło?
Marty, miałem dziś telefon od Mike’a Hanlona. Rozmawialiśmy przez chwilę, ale ogólnie rzecz biorąc, wszystko sprowadza się do dwóch rzeczy: „To się znowu zaczęło – powiedział Mike. – Przyjedziesz?”. A teraz płonę z gorączki, Marty, tyle że tej gorączki nie uleczysz aspiryną; podobnie jak mojej astmy nie uda się uleczyć za pomocą tego cholernego aspiratora. Bo te kłopoty z oddechem nie biorą się z krtani czy płuc, ale z okolic serca. Wrócę, jeżeli będę mógł, Marty, ale czuję się jak człowiek stojący u wylotu szybu starej kopalni,