To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
wzrok powędrował ku butelkom mocniejszych trunków, stojącym na przeszklonej półce nad kuchennym barkiem, i przez chwilę zobaczył siebie, nalewającego sobie do szklaneczki z paroma kostkami lodu porcyjkę jima beama. Potem podszedł w stronę schodów – wiedział, że kolejny drink tylko wzmógłby doskwierający mu ból głowy. Spojrzał na tarczę starego zegara z wahadłem, stojącego przy schodach, i zobaczył, że było już po północy. Ta informacja bynajmniej nie poprawiła mu samopoczucia, które nigdy, nawet w najwspanialszych chwilach, nie było najlepsze.
Wszedł po schodach wolno, z rozwagą, świadomy – aż zanadto – jak ciężko pracowało jego serce. Ba-bach, ba-bach, ba-bach, ba-bach. Kiedy czuł każde uderzenie serca w uszach, nadgarstkach i klatce piersiowej, zawsze narastało w nim zdenerwowanie.
Czasami, kiedy tak się działo, wyobrażał sobie, że jego serce nie było zaciskającym się i rozwierającym rytmicznie mięśniem, tylko wielką tarczą z igłą przesuwającą się niebezpiecznie w stronę czerwonego pola. Nie lubił tego gówna. Nie potrzebował tego gówna. Potrzebował jedynie solidnej porcji snu. Ale ta głupia, tępa cipa, z którą się ożenił, wciąż jeszcze wisiała na telefonie.
– Rozumiem to, Mike… tak… tak… oczywiście… wiem… ale…
Dłuższa pauza.
– Bill Denbrough?! – wykrzyknęła i ten przeklęty kolec do lodu wbił się ponownie w ucho Toma.
Stał przed drzwiami sypialni, dopóki oddech mu się nie unormował. Jego serce znów uderzyło w rytm – ba-bach, ba-bach, ba-bach. Dudnienie ustało. Wyobraził sobie, jak igła cofa się z czerwonego pola, a potem błyskawicznie odegnał od siebie tę wizję.
Był mężczyzną, na miłość boską, i to cholernie dobrym mężczyzną, nie jakąś maszyną ze spieprzonym termostatem. Był w świetnej formie. Facet z żelaza. I gdyby musiał jej o tym przypomnieć, zrobiłby to z prawdziwą przyjemnością.
Już miał wejść do sypialni, kiedy coś go powstrzymało. Stał jeszcze przez chwilę w drzwiach, słuchając jej słów; nie obchodziło go, z kim rozmawiała ani o czym, po prostu nasłuchiwał to wznoszącego się, to opadającego tonu jej głosu. I poczuł, że ponownie zaczyna go ogarniać znajome uczucie tępej, niepohamowanej wściekłości.
Spotkał ją w barze dla samotnych, w śródmieściu Chicago, przed czterema laty. Rozmowa raczej się kleiła, bo oboje pracowali w budynku Standard Brands, mieli paru wspólnych znajomych. Tom pracował dla King & Landry w dziale kontaktów z klientami, na czterdziestym drugim piętrze. Beverly, która nosiła jeszcze wtedy nazwisko Marsh, była asystentką projektantki w Delia Fashion na dwunastym. Delia, którą potem uznano za najskromniejszy dom mody na Środkowym Zachodzie, zaspokajała potrzeby ludzi młodych; spodnie, bluzki, szaliki i sukienki sprzedawano hurtowo do sklepów, które Delia Castleman nazywała „sklepami młodzieży”, a Tom Rogan – „chłamowymi butikami”. Tom Rogan prawie natychmiast dowiedział się dwóch rzeczy o Beverly Marsh – była warta grzechu i łatwa do zdobycia. W niecały miesiąc dowiedział się jeszcze trzeciej rzeczy – ta dziewczyna miała talent. Olbrzymi talent. W wykonanych przez nią projektach zwyczajnych sukienek i bluzek dostrzegł nieomal niewyczerpaną żyłę złota. Beverly Marsh była niewykorzystaną maszyną do robienia pieniędzy. I marnuje swój talent dla chłamowych butików, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos (w każdym razie wtedy). Koniec z marnym oświetleniem i pokazami na zapleczu domów towarowych, między artykułami pierwszej potrzeby a podkoszulkami zespołów rockowych. Niech się tym gównem zajmują maluczcy i nieudacznicy.
Wiedział o niej sporo, nim jeszcze Bev zdążyła się zorientować, że się nią interesował, ale tak właśnie chciał to przeprowadzić Tom Rogan. Od lat szukał kogoś takiego jak Beverly Marsh i rzucił się na nią jak wygłodzony lew na powaloną antylopę. Co prawda, z wyglądu Beverly Marsh wcale nie sprawiała wrażenia łatwego łupu. Była piękną, szczupłą, dobrze zbudowaną kobietą. Nie miała zbyt ładnych bioder, ale mogła się poszczycić naprawdę fantastycznym tyłkiem i najwspanialszym biustem, jaki Rogan kiedykolwiek widział. Tom zawsze lubił piersiaste dziewczyny, ale te wysokie zwykle rozczarowywały. Nosiły cienkie bluzki i widoczne przez nie sutki doprowadzały cię do szaleństwa, ale kiedy już zdjąłeś z nich wierzchnie odzienie, okazywało się, że te sutki były wszystkim, czym dziewczyny mogły się pochwalić. Przypominały małe krótkie wałeczki wystające z szuflady biurka, za które się ją wyciągało.
„Aby było co wziąć do ręki. Więcej to już zwykłe marnotrawstwo” – twierdził zawsze jego kumpel z college’u, z którym mieszkał w jednym pokoju, ale Tom uważał, że tamten zna się na babkach jak kura na pieprzu.
Tak, ta dziewczyna była diablo atrakcyjna – naprawdę, z tym cudownym, ponętnym ciałem i kaskadą opadających na plecy rudych włosów. Ale była miękka… w jej wnętrzu kryła się jakaś słabość.
To tak, jakby wysyłała sygnały radiowe, które tylko on umiał odebrać. Świadczyły o tym pewne oczywiste fakty – dużo paliła (choć prawie ją z tego wyleczył) oraz niemal nigdy nie spoglądała w oczy ludziom, którzy do niej mówili, popatrywała na nich tylko od czasu do czasu, a potem odwracała wzrok, mrugając nerwowo; przemawiał za tym jej nawyk zacierania dłońmi łokci, kiedy się denerwowała, i przyglądania się własnym paznokciom, które przycinała zawsze starannie i bardzo krótko. Tom zauważył ten drugi szczegół już podczas pierwszego spotkania. Podniosła kieliszek białego wina, a on zwrócił uwagę na jej paznokcie i pomyślał, że obcina je tak krótko, bo po prostu lubi je obgryzać.
Lwy może i nie myślą – w każdym razie w taki sposób jak ludzie – ale potrafią obserwować. A kiedy antylopy zrywają się od wodopoju zaalarmowane wonią zbliżającej się śmierci, wielkie koty obserwują zwykle, które ze zwierząt odstaje od reszty stada i pozostaje w tyle – czy to z powodu zranionej nogi, naturalnej powolności… czy też słabiej rozwiniętego instynktu samozachowawczego, który nie pozwolił na szybsze zlokalizowanie zagrożenia. Być może również niektóre antylopy… i niektóre kobiety chciały zostać schwytane. Nagle usłyszał dźwięk, który raptownie wyrwał go z zamyślenia – trzask jej zapalniczki.
Ponownie ogarnął go gniew. Jego wnętrze wypełniło się ciepłem, które nie było całkiem niemiłe. Paliła. Ona paliła. Odbyli parę specjalnych seminariów Toma Rogana na ten temat. I mimo to zrobiła to ponownie. Nie należała do pojętnych uczennic, ale na usługi tej szczególnie krnąbrnej osóbki był już specjalny nauczyciel, skory do udzielenia jej kolejnej lekcji.
– Tak – powiedziała teraz. – W porządku. Tak… – Nasłuchiwała przez chwilę, po czym wybuchnęła dziwnym, urywanym śmiechem, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. – Skoro pytasz, mam do ciebie dwie sprawy… zarezerwuj dla mnie pokój i módl się za mnie. Tak. W porządku… uhm… ja też. Dobranoc.
Odkładała słuchawkę, kiedy wszedł do pokoju. Chciał wejść do środka ostro, wrzeszcząc, żeby natychmiast skończyła tę rozmowę, nie za chwilę, tylko zaraz, teraz, już! Ale kiedy ją zobaczył, słowa uwięzły mu w gardle. Tylko trzy razy wcześniej widział ją w takim stanie. Raz przed ich wielkim show, raz przed ich pierwszym prywatnym pokazem kolekcji dla nabywców z całego kraju i raz, kiedy pojechali do Nowego Jorku na uroczystość wręczenia nagród dla najlepszych projektantów mody z całego świata (International Design Awards).
Przeszła przez sypialnię długimi krokami, biała koszula nocna owinęła się wokół jej kształtnego ciała; przednimi zębami trzymała zapalonego papierosa (Boże, nie cierpiał, kiedy paliła, wyglądała wtedy okropnie), a unoszącą się zeń szarą smużkę wydmuchiwała za siebie, ponad lewym ramieniem, jak lokomotywy.
To widok jej twarzy sprawił, że Tom Rogan stanął jak skamieniały i na krótką chwilę oniemiał. Jego serce zadudniło