To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
pasem. Trafił ją tak, że zatoczyła się od drzwi wzdłuż całej ściany sypialni. Odrzucił ramię do tyłu, trafił ją, odrzucił ramię do tyłu i trafił ją po raz kolejny. Później tego ranka nie zdoła podnieść ręki ponad poziom oczu, dopóki nie łyknie trzech tabletek kodeiny, ale teraz liczyło się dla niego tylko to, że Beverly ośmieliła mu się sprzeciwić. Nie tylko paliła, ale jeszcze próbowała mu wyrwać pasek i – posłuchajcie wszyscy, przyjaciele i sąsiedzi – skoro sama się prosiła, aby spuścić jej manto, był święcie przekonany, że dostanie to, na co zasłużyła.
Szedł za nią wzdłuż ściany, wymachując pasem i zasypując ją gradem ciosów. Uniosła obie ręce, ale w ten sposób odsłaniała resztę swego ciała. Ciszę pokoju raz po raz przeszywał ostry trzask skórzanego rzemienia. A Beverly nie krzyczała, jak to czasem miała w zwyczaju, nie błagała go, aby przestał, jak to zwykle robiła. Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie płakała, a zawsze zalewała się łzami. Jedynymi odgłosami w pokoju były trzask pasa i ich oddechy – jego, ciężki i ochrypły, i jej, szybki i płytki. Podbiegła do łóżka i stojącej przy nim toaletki. Ramiona Bev były czerwone od otrzymanych razów. Jej włosy płonęły niczym ogień. Skoczył za nią. Był wolniejszy, ale potężny, bardzo potężny – często grywał w squasha, dopóki dwa lata temu nie uszkodził sobie ścięgna Achillesa i od tej pory przybrał nieco na wadze („sporo” byłoby tu lepszym określeniem), ale wciąż miał silne mięśnie, twarde jak stalowe liny, ukryte głęboko pod grubą warstwą tłuszczu. Niepokoiło go jedynie to, że ostatnio bardzo szybko się męczył.
Dotarła do toaletki i wydawało mu się, że ma zamiar się tam skulić albo spróbuje wczołgać się pod spód, ale złapała tylko coś w obie ręce… odwróciła się… i nagle w powietrzu zaroiło się od latających przedmiotów. Ciskała w niego kosmetykami. Butelka Chantilly trafiła go w sam środek klatki piersiowej i spadła na podłogę, gdzie roztrzaskała się w drobny mak. W nozdrza uderzył go ostry, kwiatowy zapach.
– Przestań! – ryknął. – Przestań, ty dziwko!
Jej dłonie ze zdwojoną prędkością przesunęły się po pokrytym szkłem blacie toaletki, chwytając wszystko, co jej wpadło w ręce, i rzucając w jego stronę. Złapał się za pierś w miejscu, gdzie trafiła go buteleczka Chantilly, nie mogąc pojąć nawet teraz, kiedy w jego stronę mknął grad pocisków, że został trafiony. Zranił go szklany korek od butelki. Było to zwykłe trójkątne zadrapanie, ale czyż stojąca przed nim rudowłosa dama nie odpowie za to, oglądając kolejny świt ze szpitalnego łóżka? O tak. Na pewno tak będzie. Pewna dama, która…
Słoiczek kremu trafił go nad prawą brwią ze sporą siłą. Odgłos uderzenia usłyszał gdzieś głęboko wewnątrz czaszki. Przed oczyma rozbłysło mu oślepiające białe światło i cofnął się o krok, otwierając szeroko usta. Teraz tubka z kremem Nivea rąbnęła go w brzuch przy wtórze głośnego plaśnięcia, a ona… czy to możliwe? Tak! Ona krzyczała na niego:
– Jadę na lotnisko, ty sukinsynu! Słyszysz? Mam swoje sprawy i wyjeżdżam! I zejdź mi z drogi, bo wychodzę!
Ciepła krew spłynęła mu do oka. Otarł ją wierzchem dłoni. Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na Beverly, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Jej piersi unosiły się gwałtownie. Twarz, pokryta silnym rumieńcem, niemal płonęła. Wargi uniosły się, ukazując zaciśnięte w złowieszczym grymasie zęby. Blat toaletki był pusty. Zużyła całą amunicję. Wciąż dostrzegał w jej oczach oznaki strachu, ale nadal nie był to strach przed nim.
– Odłóż ubrania na miejsce – powiedział, starając się wypowiadać te słowa spokojnym tonem. Nie chciał, by usłyszała jego przyspieszony oddech. To nie byłoby dobre. Stanowiłoby oznakę słabości. – A potem połóż walizkę na miejsce i wracaj do łóżka. Jeżeli to zrobisz, może nie uszkodzę cię za bardzo. Może zamiast za dwa tygodnie będziesz mogła wyjść z domu już za dwa dni.
– Tom, posłuchaj mnie – rzekła powoli. Jej spojrzenie było czyste. – Jeśli się do mnie zbliżysz, to cię zabiję. Pojmujesz, beko sadła? Zabiję cię.
I nagle – może sprawił to wyraz obrzydzenia na jej twarzy, pogarda albo fakt, że nazwała go beką sadła, a może wystarczył do tego sam widok jej piersi unoszących się i opadających w buntowniczy sposób – poczuł dławiący go strach.
Nie pojedynczy pąk czy bukiet, ale cały pieprzony ogród strachu, przeraźliwego strachu, który mówił, że Toma Rogana w ogóle tu nie ma.
Tym razem rzucił się na swoją żonę bez głośnych okrzyków, zaatakował ją tak cicho, jak torpeda przecinająca morskie fale. I tym razem nie chciał jej pobić, tylko zrobić z nią to, czym ona mu się odgrażała.
Pomyślał, że Bev zacznie uciekać. Prawdopodobnie do łazienki. Może pobiegnie ku schodom. Ona jednak nie ruszyła się z miejsca. Stała jak wrośnięta w ziemię. Rąbnęła biodrem w ścianę, kiedy wytężając wszystkie siły, podniosła toaletkę i obróciła się w jego stronę (zdarła sobie dwa paznokcie do żywego mięsa, gdy ciężkie drewno zaczęło wyślizgiwać się z jej spoconych rąk).
Przez chwilę stolik chwiał się, a jej udało się odzyskać równowagę. Toaletka tańczyła na jednej nóżce, lustro chwytało promienie słońca i rzucało na sufit ulotne tańczące cienie, aż wreszcie przechyliło się do przodu i spadło. Jego koniec uderzył Toma w uda, przewracając go na ziemię. Rozległ się głośny brzęk, kiedy znajdujące się wewnątrz toaletki buteleczki zaczęły się tłuc w drobny mak. Zobaczył, jak lustro spada na podłogę po jego lewej stronie i uniósł przedramię, aby osłonić oczy. Pas wyślizgnął mu się z ręki. Szkło rozprysło się na podłodze. Poczuł, że parę odłamków rozcięło mu skórę.
A Beverly zaczęła płakać. Oddech wydobywał się z jej ust krótkimi urywanymi spazmami. Szlochała. Częstokroć widziała siebie opuszczającą tego tyrana, Toma, tak jak wcześniej opuściła swego ojca, wówczas nocą cichaczem wymknęła się z domu, wrzucając torby z rzeczami do bagażnika swego cutlassa. Nie była głupia, w każdym razie nie tak głupia, by wmówić sobie, że nigdy nie kochała Toma, uwierzyć, że nic do niego nie czuła. Ale jednocześnie bała się go… nienawidziła go i gardziła sobą, że zdecydowała się z nim pozostać i że wybrała go z różnych mrocznych powodów, pogrzebanych wiele lat temu, które już dawno powinny zostać zapomniane. Jej serce nie było złamane – raczej płonęło w piersi, wytapiając się jak tłuszcz. Bała się, że żar bijący z jej serca może niebawem spalić powłokę jej normalności i doprowadzić ją do obłędu.
Wszystkie te myśli, kłębiące się pod jej czaszką, zagłuszał oschły, stonowany głos Mike’a Hanlona, powtarzający raz po raz nieustannie: „To powróciło, Beverly… To powróciło… A ty złożyłaś przysięgę…”.
Toaletka uniosła się nieznacznie i ponownie opadła. Raz, drugi, trzeci. Zupełnie tak, jakby oddychała. Poruszając się ostrożnie, lecz zwinnie, z ustami wygiętymi w kącikach ku dołowi i dziwacznym tikiem wykrzywiającym jej twarz, wyminęła toaletkę, przestąpiła potłuczone szkło i schwyciła pas w tej samej chwili, kiedy Tom zwalił toaletkę na jedną stronę. Potem cofnęła się, wkładając rękę w pętlę pasa. Odgarnęła włosy z oczu i czekała, co zrobi Tom.
Tom wstał. Odłamki szkła z lustra rozcięły mu policzek. Jego czoło przedzielała pionowa, cienka jak nitka, szkarłatna kreska. Zmrużył oczy, patrząc na nią, i wstał, a wówczas zobaczyła kropelki krwi na jego spodenkach.
– Oddaj mi ten pasek – powiedział.
Ona jednak owinęła sobie skórzany rzemień dwukrotnie wokół ręki i rzuciła mu zuchwałe wyzywające spojrzenie.
– Daj spokój, Bev. Natychmiast.
– Jeśli