To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
gdzie przesiadywali starsi ludzie, czytając gazety przymocowane do długich listewek. Kochał tamtejsze oświetlenie – promienie słońca przenikające popołudniami przez wysokie, wąskie okna i ciepłe światło kulistych lamp zawieszonych na łańcuchach, kiedy w zimowe wieczory na zewnątrz hulał mroźny wiatr. Lubił zapach książek – bogaty i bajeczny. Niekiedy przechadzał się wzdłuż działu z książkami dla dorosłych, spoglądając na tysiące woluminów i wyobrażając sobie świat istniejący we wnętrzu każdego z nich, tak jak czasami, kiedy szedł ulicą w skąpany w krwistoczerwonej poświacie zachodzącego słońca październikowy wieczór, wyobrażał sobie, jak może wyglądać życie za oknami każdego z mijanych domów. Wyobrażał sobie ludzi śmiejących się i sprzeczających z sobą, układających kwiaty w wazonie i dających jeść dzieciom bądź trzymanym w domu zwierzętom. Wyobrażał sobie twarze tych ludzi wpatrzonych w ekran telewizora. Podobało mu się, że w przeszklonym korytarzu łączącym stary budynek z biblioteką dziecięcą było zawsze ciepło, nawet zimą, chyba że dni były pochmurne i deszczowe. Pani Starrett, główna bibliotekarka działu dziecięcego, powiedziała mu, że spowoduje to tak zwany efekt cieplarniany. Ben był tym zachwycony. Wiele lat później zbuduje centrum komunikacyjne rozgłośni BBC w Londynie i fakt ten będzie bardzo szeroko komentowany, jednak nikt nigdy (z wyjątkiem, rzecz jasna, samego Bena) nie dowie się, że gmach ten to nic innego jak ów przeszklony korytarz w bibliotece publicznej Derry, ustawiony pionowo.
Lubił też budynek biblioteki dziecięcej, choć nie miał on nawet odrobiny owego mrocznego czaru, jaki odczuwał, przebywając w starej bibliotece, z jej kulistymi lampami i wąskimi, krętymi metalowymi schodami, po których nie mogło przejść jednocześnie dwóch ludzi – jeden zawsze musiał się wycofać.
Biblioteka dziecięca była jasnym, słonecznym i gwarnym miejscem, wbrew zamieszczonym wszędzie tabliczkom z napisami: „Zachowujmy się cicho, dobrze?”. Największy hałas dobiegał jak zawsze z Kącika Puchatka, gdzie najmniejsze dzieci przeglądały książki z obrazkami. Kiedy Ben wszedł do środka, okazało się, że właśnie zaczęła się tam Godzina Opowieści. Panna Davies, ładna młoda bibliotekarka, czytała Bajkę o trzech małych kózkach.
„Kto tam tupta, tupiąc po moim mostku?”. Kiedy w opowieści pojawiał się troll, panna Davies zaczynała mówić nieco ściszonym, bardziej gardłowym głosem. Niektóre z mniejszych dzieci zakrywały usta dłońmi i chichotały pod nosem, ale większość przyglądała się jej ze skupieniem i powagą, akceptując głos trolla, tak jak akceptowały głosy swoich marzeń, a ich zamyślone oczy odzwierciedlały odwieczną fascynację światem baśni – czy zło zostanie pokonane, czy też uda mu się pożreć trzy małe kózki?
W całym pomieszczeniu porozwieszane były kolorowe plakaty. Na jednym z nich widniał portret Grzecznego Chłopca, który mył zęby z takim zapałem, że jego usta pokryte były pianą jak pysk wściekłego psa, na drugim zaś Niegrzeczny Chłopak palił papierosy. „Kiedy dorosnę, też dostanę raka płuc, tak jak mój tata”, brzmiał podpis. Wisiała tu cudowna fotografia przedstawiająca miliard drobniutkich, błyszczących w ciemności punkcików światła. Motto pod zdjęciem głosiło:
Na niektórych plakatach pojawiały się hasła zapraszające: „Zostań skautem” albo informujące: „W klubach dla dziewcząt już dzisiaj rodzą się kobiety jutra”.
Były tu formularze zgłoszeniowe do klubu softballowego i Teatru Dziecięcego Community House. No i rzecz jasna można tu było znaleźć formularz zachęcający dzieci, aby przyłączyły się do letniego programu czytelniczego. Ben był wielkim miłośnikiem tego programu. Za każdą przeczytaną (i opisaną) książkę dostawało się nalepkę do naklejenia na swoją mapę. Do nalepki dołączona była notka informacyjna na temat ptaka i kwiatu przypisanego danemu stanowi, roku przyłączenia go do Unii oraz czy pochodził z niego któryś z prezydentów Stanów Zjednoczonych, a jeżeli tak, to który. Za zebrany komplet czterdziestu ośmiu naklejek otrzymywało się darmową książkę. Świetny układ. Diablo dobry. Ben miał zamiar postąpić zgodnie z apelem znajdującym się pod plakatem: „Nie trać czasu, zgłoś się jeszcze dziś”.
Pośród tych kolorowych i krzykliwych plakatów wyróżniała się zwykła, biała, prostokątna plansza z napisem, przyczepiona do stołu tuż obok stanowiska bibliotekarki. Tekst na białej, pozbawionej zabawnych, kolorowych postaci kartce brzmiał następująco:
Już samo spojrzenie na tę informację przeszyło Bena dreszczem. W podnieceniu związanym z otrzymaniem świadectwa, kłopotami z Henrym Bowersem, rozmową z Beverly i początkiem letnich wakacji zapomniał o godzinie policyjnej i morderstwach… Ludzie sprzeczali się, ile ich właściwie było, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że od ostatniej zimy co najmniej cztery, pięć, jeśli policzyć George’a Denbrough.
Zgodnie też twierdzili, że pierwszą ofiarą była Betty Ripsom, którą znaleziono dzień po świętach Bożego Narodzenia w rejonie robót przy rogatkach Jackson Street. Ciało trzynastoletniej dziewczynki zostało zmasakrowane i zamarzło w błotnistej ziemi. Nie pisano o tym w gazetach ani żaden z dorosłych nie mówił o tym Benowi. Były to po prostu informacje, które udało mu się podsłuchać to tu, to tam. Jakieś trzy i pół miesiąca później, niedługo po rozpoczęciu sezonu połowu pstrągów, wędkarz łowiący na brzegu strumienia, dwadzieścia mil na wschód od Derry, złapał coś, co w pierwszej chwili wziął za gałąź. Okazało się jednak, że była to dłoń, nadgarstek i cztery cale przedramienia dziewczyny. Haczyk wbił się w miękkie ciało pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym.
Policja stanowa znalazła resztę Cheryl Lamonica. Siedemdziesiąt jardów dalej w dół strumienia – zaczepioną o drzewo, które zeszłej zimy osunęło się do wody. Tylko szczęśliwy traf sprawił, że zwłoki nie zostały zmyte do Penobscot, a potem, w okresie wiosennych spływów, do morza. Lamonica miała szesnaście lat. Była z Derry, ale nie chodziła do szkoły. Trzy lata temu urodziła córkę Andreę. Mieszkała wraz z małą u rodziców.
– Cheryl była trochę dziką, ale w głębi serca dobrą dziewczyną – powiedział policji jej płaczący ojciec. – Andi przez cały czas pyta: „Gdzie jest moja mama?”, a ja nie wiem, co mam jej powiedzieć.
Doniesienie o zaginięciu dziewczyny zostało złożone pięć tygodni przed odnalezieniem ciała. Śledztwo w sprawie śmierci Cheryl zaczęło się od pierwszego logicznego wyjaśnienia, jakie się nasuwało, a mianowicie, że zamordował ją jeden z jej chłopaków. Wielu z nich było żołnierzami z bazy lotniczej znajdującej się przy drodze do Bangor.
– Większość z nich to byli mili chłopcy – powiedziała matka Cheryl. Jeden z tych „miłych chłopców” był czterdziestoletnim pułkownikiem sił powietrznych, który miał w Nowym Meksyku żonę i troje dzieci. Inny odsiadywał właśnie wyrok za napad z bronią w ręku.
Chłopak, myślała policja. Albo ktoś obcy. Zboczeniec.
Jeżeli to był zboczeniec, to najwyraźniej lubił także chłopców. Pod koniec kwietnia jeden z nauczycieli, będący wraz z grupką ośmioklasistów na wycieczce, zauważył parę czerwonych trampek i fragment niebieskiego dziecięcego kombinezonu, wystające z otworu przepustowego przy Merit Street. Ten koniec Merit Street był zablokowany drewnianymi kozłami. Zeszłej jesieni ulicę doszczętnie rozkopano. Miała tam powstać kolejna rogatka – i jeszcze jedno skrzyżowanie wzdłuż drogi prowadzącej na północ do Bangor.
Znalezione zwłoki to był trzyletni Matthew Clements, którego zaginięcie zgłosili rodzice zaledwie poprzedniego dnia (jego zdjęcie pojawiło się na tytułowej stronie „Derry News”, ciemnowłosy dzieciak uśmiechający się zuchwale do aparatu, z przekrzywioną czapeczką drużyny Red Sox na głowie).