To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
kierowcy, i nikczemnym gliniarzu, który za wszelką cenę chciał go zmusić do wolniejszej jazdy. Ben dowiedział się, że w Iowa, gdzie toczyła się akcja książki, nie było ograniczeń prędkości. Fajna sprawa. Przeczytawszy trzy rozdziały, uniósł wzrok znad książki i dostrzegł całkiem nowy zestaw plakatów. Na honorowym miejscu (choć w sumie całe wnętrze biblioteki było wprost obwieszone plakatami) wisiał plakat ukazujący szczęśliwego listonosza wręczającego list szczęśliwemu dziecku. „W bibliotece jest również miejsce na pisanie – głosił napis u dołu. – Czemu jeszcze dziś nie napiszesz do swojego przyjaciela? Uśmiech gwarantowany!”.
Poniżej znajdowały się pojemniczki z ostemplowanymi kartami pocztowymi, kopertami i papeterią z nadrukiem biblioteki Derry. Każda z kopert kosztowała pięć centów, pocztówka trzy, dwie kartki jednego centa.
Ben sięgnął do kieszeni – wciąż miał w niej cztery centy. Zaznaczył stronę w Hot Rod i ponownie podszedł do stołu.
– Czy mogę prosić jedną pocztówkę?
– Oczywiście, Ben. – Pani Starrett była jak zwykle oczarowana jego łagodną uprzejmością i nieco zasmucona rozmiarami. Jej matka powiedziałaby, że ten chłopak sam kopał sobie grób nożem i widelcem.
Dała mu pocztówkę i patrzyła, jak wracał na miejsce. Przy stoliku mogło zmieścić się sześć osób, ale Ben siedział tam sam. Nigdy nie widziała Bena z innymi chłopcami. Zdawała sobie sprawę, że była to doprawdy wielka szkoda, bo wierzyła, że wnętrze Bena Hanscoma skrywało nieprzebrane skarby. I wiedziała, że chłopiec chętnie oddałby część z nich cierpliwemu i łagodnemu poszukiwaczowi… gdyby tylko natrafił na odpowiedniego człowieka.
Ben wyjął swój długopis i zaadresował kopertę – Pani Beverly Marsh, Lower Maine Street, Derry, Maine, Strefa 2.
Nie znał numeru domu, ale mama powiedziała mu, że większość listonoszy, którzy pracują tu od dłuższego czasu, zna mieszkańców swoich rewirów. Jeżeli listonosz, który obsługuje Lower Maine Street, doręczy kartkę, to świetnie. Jeżeli nie, list trafi do biura listów niedoręczonych, a on straci swoje trzy centy. I nigdy ich nie odzyska, bo przecież nie miał zamiaru pisać na kartce swojego nazwiska i adresu.
Niosąc kartkę odwróconą adresem do spodu (wolał nie ryzykować, mimo że nie zauważył w pobliżu nikogo znajomego), wziął z drewnianego pudełka przy pojemniku na pocztówki kilka kartek. Wrócił na swoje miejsce i zaczął pisać – pisał, skreślał i pisał na nowo.
W ostatnim tygodniu szkoły przed egzaminami na lekcjach angielskiego czytali i pisali haiku. Haiku było japońską formą poezji, krótką i rządzącą się surowymi prawami. „Haiku – powiedziała pani Douglas – może liczyć tylko siedemnaście sylab, ani mniej, ani więcej. Zwykle opisuje się w nich w nader wyrazisty sposób pojedyncze, specyficzne uczucia, takie jak smutek, radość, nostalgię, szczęście… i miłość”.
Ben był tym zachwycony. Lubił lekcje angielskiego, choć zwykle odczuwał na nich jedynie łagodne zadowolenie. Mógł napisać to, co chciał, normalnie, ale to by nie było to. Czegoś tu brakowało. W budowie haiku coś rozpalało jego wyobraźnię. Pomysł napisania krótkiego wiersza sprawił, że poczuł się naprawdę szczęśliwy, jak wówczas gdy pani Starrett opowiadała mu o efekcie cieplarnianym. Haiku było dobrą poezją. – Ben czuł to, ponieważ była to poezja strukturalna, bez żadnych tajemnych reguł. Siedemnaście sylab – jedna wizja wiążąca się z pojedynczą emocją, i to wszystko. Bingo. Podobało mu się nawet samo to słowo, zdawało się, że strumień powietrza, opuszczając gładko twoje usta, łamie się przy dźwięku „k” tworzącym swego rodzaju dysonans. Jej włosy, pomyślał i ponownie zobaczył ją schodzącą po schodach z falą włosów opadającą na ramiona. Słońce nie tyle błyszczało, ile raczej płonęło pośród nich.
Po dwudziestu minutach pracy (z jedną przerwą na wzięcie kolejnej porcji kartek), wykreśleniu słów, które były za długie, szeregu zmian i przeróbkach Ben stworzył coś takiego:
Twoje włosy
są jak ogień —
– zimą
Płonie w nim moje serce.
Nie był tym specjalnie zachwycony, ale więcej z siebie nie wykrzesał. Obawiał się, że gdyby babrał się w tym zbyt długo i za bardzo się przejmował swoją pracą, spłodziłby coś o wiele gorszego. Albo w ogóle nic. Nie chciał, aby do tego doszło. Chwila, w której Beverly zdecydowała się odezwać do Bena, była kluczowym momentem jego życia. Chciał upamiętnić to wydarzenie. Prawdopodobnie Bev podobał się jakiś starszy chłopiec, szósto-, a może nawet siódmoklasista, i pomyśli, że to może ten chłopak przysłał jej haiku. To uczyniłoby ją szczęśliwą, a jednocześnie na zawsze zapamiętałaby ów dzień. I choć nigdy się nie dowie, że to Ben Hanscom przysłał jej pocztówkę, nie miało to żadnego znaczenia. Ale on będzie wiedział.
Przepisał gotowy wiersz na pocztówkę (pisząc go drukowanymi literami, jakby to było żądanie okupu, a nie tekst haiku), po czym włożył długopis do kieszeni, a kartkę do książki Hot Rod. Następnie wstał i wychodząc, powiedział „do widzenia” pani Starrett.
– Do widzenia, Ben – odparła pani Starrett. – Wesołych wakacji, ale nie zapomnij o godzinie policyjnej.
– Nie zapomnę.
Przeszedł przez przeszklony korytarz pomiędzy budynkami, ciesząc się z panującego w nim ciepła (efekt cieplarniany, pomyślał niejako od niechcenia), by znaleźć się w chłodnym wnętrzu biblioteki dla dorosłych. W czytelni, w jednym z wygodnych, miękkich foteli, siedział jakiś staruszek, czytający „News”. Nagłówek na pierwszej stronie głosił: „Dulles obiecuje – w razie potrzeby amerykańscy żołnierze pomogą Libanowi!”.
Poniżej widniało zdjęcie Ike’a ściskającego dłoń Araba w Ogrodzie Różanym. Mama Bena mówiła, że kiedy w 1960 Hubert Humphrey zostanie wybrany na prezydenta, to może sytuacja w kraju trochę się polepszy. Ben miał mgliste pojęcie o czymś, co określano mianem przedłużającej się recesji, a jego mama obawiała się, że może stracić pracę. Mniejszy nagłówek w dolnej połowie pierwszej strony brzmiał: „Trwa pościg policji za psychopatycznym mordercą”.
Ben pchnął wielkie frontowe drzwi biblioteki i wyszedł na zewnątrz.
Przy chodniku znajdowała się skrzynka pocztowa. Ben wyjął z książki pocztówkę i wrzucił ją do skrzynki. Kiedy wyślizgnęła mu się spomiędzy palców, poczuł, jak serce zaczęło bić szybszym rytmem. A jeśli mimo wszystko domyśli się, że to ja? Nie bądź głupi, zareagował wyraźnie poruszony, kiedy zdał sobie sprawę, że przyjął tę perspektywę ze sporą dozą ekscytacji.
Ruszył wzdłuż Kansas Street. Nie wiedział, dokąd zmierza, ale wcale go to nie obchodziło. W jego głowie zaczęły się tworzyć fantastyczne wizje.
Widział podchodzącą doń Beverly Marsh – jej szaroniebieskie oczy były rozpalone, a rude włosy związane z tyłu w koński ogon. „Chcę zadać ci pytanie, Ben – powiedziała ta wyimaginowana dziewczyna. – I musisz mi przysiąc, że powiesz prawdę. Czy to ty napisałeś?”. Uniosła pocztówkę.
To była straszna wizja. Straszna, ale jednocześnie cudowna. Chciał, żeby się skończyła, i zarazem pragnął, aby trwała wiecznie. Twarz znów zaczęła go palić.
Ben szedł, marzył; przekładał książki spod jednej pachy pod drugą i zaczął cicho pogwizdywać.
„Pewno pomyślisz, że jestem okropna – powiedziała Beverly – ale wydaje mi się, że chcę cię pocałować”. Jej usta rozchyliły się nieznacznie. I nagle Ben przestał gwizdać. Jego wargi zrobiły się diabelnie suche.
– Ja