To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
jakie są niekiedy publikowane na kartach magazynu „Life”. Uczucie paniki, jakie go ogarniało, przeminęło. Nagle odkrył coś, co drzemało w jego wnętrzu, i to coś, uznawszy, że panika jest w tym momencie odczuciem niestosownym, po prostu ją połknęło.
Przy pierwszym trzasku migawki Henry zadarł mu bluzę dresu aż do piersi. Z płytkiego pionowego cięcia nad pępkiem ściekała krew.
Przy drugim trzasku migawki Henry ponownie ciął nożem – tym razem z góry na dół. Działał szybko i precyzyjnie jak chirurg wojskowego szpitala pracujący pod ostrzałem artyleryjskim. Pociekła świeża krew. Do tyłu, pomyślał Ben, kiedy krew zaczęła spływać w szczelinę pomiędzy paskiem jego spodni a skórą. Muszę wiać do tyłu, to jedyna droga, jaka mi jeszcze pozostała. Belch i Victor wbrew rozkazom Henry’ego już go nie trzymali i odeszli na bok. Byli przerażeni. Ale gdyby zaczął uciekać, Henry Bowers z pewnością by go dopadł.
Przy trzecim trzasku migawki Henry połączył dwa pionowe cięcia krótką poprzeczną kreską. Ben czuł, jak krew spływa do majtek i wijącą się strużką ścieka po lewym udzie.
Henry odsunął się nieco w tył i przez chwilę, jak malarz pracujący nad pejzażem, z zamyśleniem przyglądał się swemu dziełu. Po H przyjdzie kolej na E, pomyślał Ben, i to było wszystko, czego potrzebował, aby przejść do działania. Przesunął się trochę do przodu i Henry ponownie go popchnął. Ben odepchnął się nogami, wzmagając impet uderzenia Henry’ego. Rąbnął plecami w biały płot oddalający Kansas Street od Barrens. Jednocześnie uniósł prawą stopę i kopnął w brzuch Henry’ego. To nie był akt zemsty; Ben chciał w ten sposób dodać rozpędu swojemu ciału. A kiedy zobaczył wyraz niekłamanego zdziwienia na twarzy Bowersa, ogarnęła go dzika radość; w pierwszej chwili miał wrażenie, że lada moment pęknie mu czaszka. Nagle rozległ się trzask desek w płocie. Ben zobaczył, jak Victor i Belch chwytają Henry’ego, zanim wylądował na tyłku w rynsztoku, obok resztek Bulldozera, a potem runął w dół.
Ben rąbnął plecami w zbocze pagórka tuż poniżej otworu przepustowego, który zauważył wcześniej. Dobrze się stało, że wylądował pod nim, a nie na nim, bo lądując na rurze, mógłby sobie skręcić kark. Gęste chwasty i trawa należycie wytłumiły impet jego upadku, tak że prawie nic nie poczuł. Przekoziołkował w tył. Wylądował w siadzie i ześlizgnął się po zielonym zboczu jak po olbrzymiej zjeżdżalni, bluza dresu podjechała mu aż do szyi, dłonie zaciskały się nerwowo, ale jedynym tego efektem było wyrywanie kolejnych garści paproci i prosa.
Zobaczył, jak szczyt zbocza (wydawało mu się niemożliwe, że jeszcze przed chwilą stał tam na górze) oddala się od niego w zastraszającym tempie – jak w kreskówkach. Zobaczył Victora i Belcha z rozdziawionymi ustami. Potem gruchnął w coś z potworną siłą i mało brakowało, a odgryzłby sobie język. To było zwalone drzewo; zahamowało upadek Bena, prawie łamiąc mu przy tym lewą nogę. Wpijając się palcami obu dłoni w ziemię, podsunął się nieco do góry i uwolnił nogę, wydając przy tym głośny jęk bólu. Drzewo zatrzymało się w połowie wysokości zbocza. Poniżej krzewy były gęściejsze. Woda spływająca z otworu rury ściekała mu po rękach cienkimi strumyczkami.
Nad jego głową rozległ się krzyk. Ben ponownie uniósł wzrok i zobaczył Henry’ego Bowersa przeskakującego na stok zbocza z nożem w zębach. Wylądował na obu nogach, jego ciało było odchylone w tył, toteż nie stracił równowagi. Zjechał ślizgiem parę jardów, a potem zaczął posuwać się w dół, wykonując olbrzymie, kangurze skoki.
– …abijem cie ciochu! – wrzeszczał Henry przez trzymany w ustach nóż, a Ben nie potrzebował tłumacza, by wiedzieć, że tamten mówił: „zabiję cię, tłuściochu!”. – …abijem cie rwa ciochu!
I nagle, kalkulując chłodno, tak jak przedtem na chodniku, Ben zdał sobie sprawę, co powinien zrobić. Podniósł się, nim jeszcze Henry zdołał do niego dotrzeć; Bowers wyjął nóż z ust i trzymał go teraz przed sobą w wyciągniętej ręce jak bagnet. Lewa nogawka dżinsów Bena była podarta, a noga krwawiła bardziej niż brzuch… ale utrzymywała jego ciężar, co oznaczało, że nie była złamana. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Ben przykulił się nieznacznie, aby trochę odzyskać równowagę, i kiedy Henry schwycił go jedną ręką za dres, a drugą zamierzył się nożem, Ben zrobił krok w bok. Stracił równowagę, ale upadając, kopnął jeszcze z całej siły swoją poharataną lewą nogą. Trafił Henry’ego w golenie i to kopnięcie zbiło Bowersa z nóg. Ben przez chwilę patrzył jak urzeczony, a jego przerażenie zmieniło się w mieszankę strachu i podziwu. Henry Bowers przeleciał jak Superman nad drzewem, na którym zatrzymał się Ben Hanscom. Ręce miał sztywno wyprostowane, tak samo jak George Reeves w telewizyjnym programie. Tyle że dla George’a Reevesa lot wydawał się czymś tak naturalnym, jak kąpiel czy jedzenie obiadu na tylnej werandzie domu. Henry Bowers wyglądał jak ktoś, komu wetknięto w tyłek rozpalony do białości pogrzebacz. Jego usta otwierały się i zamykały na przemian. Z ich kącika wypłynęła strużka śliny i – na oczach Bena – rozprysła się na małżowinie usznej Henry’ego.
A potem Henry Bowers runął na ziemię. Nóż wypadł mu z ręki. Bowers przetoczył się przez ramię, wylądował na plecach i ześlizgnął się w gąszcz krzaków z rozłożonymi nogami. Rozległ się głuchy odgłos. Krzyk. A potem zapadła cisza.
Ben usiadł oszołomiony, patrząc na połamane gałęzie krzewów w miejscu, gdzie przed chwilą zniknął Henry Bowers. Nagle obok niego zaczęły spadać kamienie. Były różne – duże i małe. Ponownie uniósł wzrok. Victor i Belch schodzili po zboczu pagórka. Poruszali się ostrożniej niż Henry, a co za tym idzie – wolniej, ale jeżeli niczego nie zrobi, dotrą do niego za niecałe pół minuty.
Jęknął. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy?
Nie spuszczając z nich wzroku, przestąpił nad zwalonym drzewem i dysząc ciężko, zaczął zsuwać się po zboczu. Kłuło go w boku. Język bolał jak diabli. Krzewy były prawie tak wysokie jak Ben. Uderzyła go woń bujnej roślinności. Słyszał szum wody płynącej nieopodal, przelewającej się po kamieniach i prześlizgującej się wąskimi strumyczkami ponad nimi. Poślizgnął się i ponownie zaczął spadać – ześlizgiwał się i koziołkował, rąbnął wierzchem dłoni o wystający kamień, przebił się przez gęstwinę ciernistych krzewów, zostawiając na ich kolcach strzępki bawełny wydarte ze swej bluzy i drobne kawałki ciała wyrwane z dłoni i policzków.
Zatrzymał się gwałtownie, przyjmując pozycję siedzącą, z obiema stopami w wodzie. Wylądował w małym strumyku płynącym kręto w stronę gęstej grupki drzew po jego prawej stronie. Pomiędzy nimi panował mrok jak we wnętrzu jaskini. Spojrzał w lewo i zobaczył Henry’ego Bowersa leżącego pośrodku strumienia. W jego na wpół otwartych oczach było widać tylko białka. Krew wypływała mu z jednego ucha i spływała cienką strużką w stronę Bena.
Mój boże! Zabiłem go! Mój Boże, jestem mordercą! O Boże! Zapominając, że ma za sobą Belcha i Victora (a może kiedy ci dwaj zobaczą, że ich Nieustraszony Wódz wyzionął ducha, przejdzie im ochota na bójkę), i rozchlapując wokoło wodę, Ben przebył dwadzieścia stóp w górę strumienia do miejsca, gdzie leżał Henry. Bowers miał koszulę w strzępach, spodnie całe czarne i brakowało mu jednego buta. Ben, mgliście, ale zdawał sobie sprawę, że z jego własnego ubrania też niewiele zostało, a całe ciało stało się jednym wielkim siedliskiem bólu. Najgorzej sprawa wyglądała z kostką – napuchła tak, że niemal rozsadzała przemoczoną tenisówkę, i bolała go tak bardzo, że praktycznie nie szedł, lecz zataczał się jak marynarz, który po raz pierwszy postawił nogę na lądzie po wyjątkowo długim rejsie.
Pochylił się nad Henrym Bowersem. Oczy Henry’ego otwarły się gwałtownie.