To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
pogoni, niemal zastygł w bezruchu, jak zwierzę schwytane w świetle reflektorów nadjeżdżającej ciężarówki. Przez chwilę był jak sparaliżowany. Przyszło mu na myśl, żeby po prostu położyć się na ziemi, zwinąć w kłębek jak jeż i pozwolić im zrobić z sobą, co im się żywnie podoba. To był szalony pomysł, ale dziwnym trafem wydawał mu się idealny. Ben jednak ruszył w stronę odgłosu płynącej wody i tamtych dzieciaków. Próbował usłyszeć, o czym rozmawiały, w przekonaniu, że to pomogłoby mu przezwyciężyć paraliż krępujący jego ducha. Jakiś projekt. Rozmawiały o jakimś projekcie. Jeden czy dwa głosy były nawet dość znajome. Rozległ się plusk, a po nim salwa nieskrępowanego, naturalnego śmiechu. Ten śmiech przepełnił Bena uczuciem głupiej tęsknoty
I bardziej niż cokolwiek innego upewnił go, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Jeżeli miał zostać złapany, lepiej, żeby nie mieszał do tego tych dzieciaków. Ponownie skręcił w lewo. Przeszedł tak blisko nich, że widział ich cienie poruszające się pomiędzy nim a migoczącą wodą, ale tamci nie zauważyli go ani nie usłyszeli. Stopniowo ich głosy zaczęły cichnąć. Dotarł do wysokiej wydeptanej ścieżki. Ben zawahał się przez chwilę, po czym nieznacznie pochylił głowę. Przeszedł dróżkę i ponownie zniknął wśród gęstej roślinności. Tym razem poruszał się wolno – nie przebijał się przez krzaki jak torpeda, lecz delikatnie rozchylał je na boki. Nadal szedł równolegle do strumienia. Nawet z tego miejsca w gąszczu widział, że był to szerszy strumień niż ten, do którego wpadł razem z Henrym Bowersem.
Pośród krzewów jeżyn znajdował się jeszcze jeden (prawie niewidoczny) betonowy cylinder, pomrukujący cicho do siebie. Za nim zbocze pagórka opadało do strumienia. Nieopodal zauważył zwalony wiąz, pochylony nad wodą. Jego korzenie, na wpół uwolnione z ziemi przez erozję brzegu, przypominały strąki brudnych włosów.
Z nadzieją, że nie ma tam żadnego robactwa czy węży, ale zbyt znużony i przerażony, żeby się tym przejmować, Ben wsunął się pomiędzy gałęzie i dalej w głąb maleńkiej niszy pod nimi, byle jak najgłębiej. Jakiś korzeń dźgnął go w plecy jak rozzłoszczony palec. Nieznacznie zmienił pozycję i całkiem nieźle wpasował się w niszę pod drzewem. Nadeszli Henry, Belch i Victor. Myślał, że uda mu się ich zmylić i pójdą dalej wzdłuż ścieżki, ale nic z tego. Przez chwilę stali tak blisko niego, że wyciągnąwszy rękę, mógłby ich dotknąć.
– Założę się, że te zakichane szczyle tam dalej na pewno go widziały – powiedział Belch.
– No to sprawdźmy – odparł Henry i zawrócili w stronę, z której przyszli. Niedługo potem Ben usłyszał jego ryk: – Co wy tu, kurwa, robicie, gnoje?
Padła jakaś odpowiedź, ale Ben nie umiał jej rozszyfrować; dzieciaki były zbyt daleko od niego, a za blisko rzeki, Kenduskeag zaś należał do wyjątkowo głośnych strumieni. Wydawało mu się jednak, że w głosie chłopca wyczuł przerażenie. Solidaryzował się z nim w duchu.
Wtedy Victor Criss wrzasnął coś, czego Ben w ogóle nie zrozumiał.
– Co za pieprzona dziecinna tama!
„Dziecinna tama”? „Dziecina tam”? A może Victor powiedział „dziecinna banda”, tylko Ben przekręcił nieświadomie jedno słowo?
– Rozwalmy ją! – zaproponował Belch.
Dały się słyszeć okrzyki protestu, po których rozległ się krzyk bólu. Ktoś zaczął płakać. Tak. Ben solidaryzował się z tym kimś. Nie udało się im go złapać, ale napotkali po drodze inne dzieciaki, na których mogli wyładować swoją wściekłość.
– Jasne, rozwalmy to – zgodził się Henry.
Pluski. Okrzyki. Głośny obłąkańczy śmiech Belcha i Victora. Pełen wściekłości i rozpaczy krzyk jednego z dzieciaków.
– Gówno mnie obchodzi, co ty tam bełkoczesz, ty mały, zafajdany, głupi jąkało – oznajmił Henry Bowers. – W ogóle dziś gówno mnie wszystko obchodzi.
Głuchy trzask pękającego drewna. Szum strumienia zrobił się głośniejszy i zanim ponownie, jak zawsze, stał się cichym szumem, na krótką chwilę zmienił się w ochrypły ryk. Nagle Ben zrozumiał. Dziecinna tama – tak, to było to, co powiedział Victor. Te dzieciaki (było ich dwoje lub troje) budowały tamę. Henry i jego kumple po prostu rozwalili ją paroma kopniakami. Ben rozpoznał jednego z tych chłopaków. Jedynym małym, zafajdanym, głupim jąkałą, jakiego znał ze szkoły w Derry, był Bill Denbrough, chodzący do równoległej piątej klasy.
– Nie musiałeś tego robić! – wykrzyknął piskliwy przerażony głosik i Ben z miejsca rozpoznał ten głos, choć nie potrafił dopasować do niego twarzy. – Czemu to zrobiłeś?
– Bo tak mi się podobało, zasrańcu! – odwarknął Henry. Rozległ się głuchy odgłos. Po nim nastąpił krzyk bólu. Potem dał się słyszeć płacz.
– Zamknij się – mruknął Victor. – Ucisz tego ryczącego gnoja, bo poobrywam mu uszy i zawieszę na szyi.
Płacz zmienił się w serię zduszonych chlipnięć.
– Idziemy – powiedział Henry – ale wcześniej chciałbym was o coś spytać. Czy w ciągu ostatnich paru minut widzieliście tu grubego dzieciaka? Wielkiego tłustego gnoja, całego pokrwawionego i poharatanego?
Odpowiedź, jaka potem nastąpiła, była zbyt krótka na cokolwiek innego prócz „nie”.
– Jesteś pewny? – spytał Belch. – Lepiej, żebyś był, jąkało.
– J-j-jestem p-p-pewny – odrzekł Bill Denbrough.
– Chodźmy – rzucił Henry. – Prawdopodobnie zawrócił tędy.
– Pa, pa, chłopcy! – zawołał Victor Criss. – To była naprawdę dziecinna tama, chłopcy, nic niewarta. Bez niej będzie lepiej, uwierzcie mi.
Głośne chlupnięcie. Ponownie rozległ się głos Belcha, ale tym razem dobiegał z oddali. Ben nie zrozumiał jego słów. Prawdę mówiąc, nie chciał rozumieć. Chłopak, który płakał, znowu się rozryczał. Ten drugi próbował go pocieszyć, uspokoić. Ben uznał, że musiało ich być dwóch – Bill Jąkała i ten drugi, płaksa. Pół siedząc, pół leżąc, przysłuchiwał się dwu chłopcom nad rzeką i cichnącym odgłosom Henry’ego i jego kumpli – dinozaurów przedzierających się przez strumień w stronę drugiego końca Barrens. Promienie słońca zabłysły mu przed oczami i tańczyły drobnymi świetlnymi punkcikami na splątanych korzeniach drzewa, nad nimi i wokół niego. Było tu brudno, ale jednocześnie swojsko i bezpiecznie.
Szum strumienia działał na niego kojąco. Nawet płacz tamtego dzieciaka w pewnym sensie go uspokajał. Ból w jego ciele zmienił się w tępe ćmienie, a odgłosy dinozaurów ucichły zupełnie. Zamierzał odczekać jeszcze jakiś czas, aby mieć pewność, że odeszli na dobre, i dopiero potem wrócić do domu.
Ben słyszał dochodzące z ziemi pulsowanie i szum mechanizmu odprowadzającego wodę z kanału – ba, on to po prostu czuł – to była miarowa, delikatna wibracja, płynąca z głębi ziemi, poprzez korzenie drzewa, pod którym leżał, aż do jego kręgosłupa. Ponownie pomyślał o Morlokach, ich nagich ciałach, wyobrażał sobie ich zapach, mieszankę wilgoci i ekskrementów, jak smród bijący przez otwory w metalowej pokrywie betonowego cylindra.
Pomyślał o ich kanałach, wydrążonych głęboko w ziemi, kanałach, których ściany zaopatrzone były w przerdzewiałe stalowe drabinki. Zamknął oczy i w którymś momencie jego myśli przemieniły się w sen.
Nie śnił o Morlokach. Śnił o tym, co przydarzyło mu się w styczniu i z czego nie chciał zwierzyć się matce. Było to pierwszego dnia szkoły, po długiej świątecznej