To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
kinowym. Tego dnia, kiedy Silver uratował życie Billowi, na bagażniku siedział również Richie Tozier, a więc najprawdopodobniej rower uratował i jego. Przypomniał sobie dom, z którego uciekali. O tak, teraz pamiętał go doskonale. Ten cholerny dom przy Neibolt Street.
Tego dnia stanął do wyścigu z samym diabłem – to było bardziej niż pewne. Walczył z diabłem o oczach lśniących jak błyszczące monety. Z włochatym diabłem o paszczy pełnej zakrwawionych zębów. O tym jednak później. Jeżeli więc Silver uratował wówczas życie jemu i Richiemu, to może uratował również Eddiego Kaspbraka w dniu, kiedy Bill i Eddie spotkali Bena przy szczątkach ich tamy w Barrens. Henry Bowers, który wyglądał, jakby ktoś wyrzucił go do zsypu na śmieci, rozwalił Eddiemu nos, a wtedy Eddie dostał gwałtownego ataku astmy i okazało się, że jego aspirator był pusty. Pozostawał jedyny ratunek – Silver.
Bill Denbrough, który nie siedział na rowerze od blisko siedemnastu lat, wygląda przez okno samolotu, o którym w 1958 roku nikomu poza pisarzami science fiction jeszcze się nie śniło. Hej-ho, Silver, naprzóóóód! – myśli, i nagle musi zamknąć oczy, bo czuje, że zaczynają się w nich pojawiać łzy. Co się stało z Silverem? Nie może sobie przypomnieć. Ten szczegół wciąż jeszcze skrywa mrok niepamięci – musi czekać na błysk. Może tak jest lepiej. Może to swego rodzaju miłosierny gest.
Hej-ho. Hej-ho, Silver.
– Naprzóóóód! – krzyknął. Wiatr zgarnął jego słowa do tyłu ponad ramieniem jak trzepoczącą bibułkową wstęgę. To były głośne słowa, miały w sobie moc niczym triumfalny okrzyk. Jedyne słowa, przy których nigdy się nie zająknął.
Pedałował wzdłuż Kansas Street w stronę miasta, powoli nabierając prędkości. Silver, jak się już rozkręcił, mknął, że aż miło, ale trzeba było się sporo namęczyć, żeby go rozpędzić. Patrzenie, jak szary rower nabiera prędkości, przypominało obserwowanie wielkiego samolotu sunącego po pasie startowym. W pierwszej chwili w ogóle nie mogłeś uwierzyć, że ta wielka chybocząca się machina może oderwać się od ziemi – ten pomysł wydawał się prawie absurdalny. A potem widziałeś cień w dole i nim zdążyłeś się zastanowić, czy to tylko złudzenie, cień zostawał w tyle, a samolot wzbijał się w powietrze i przecinał je tak gładko i zwinnie, jak myśl przenikająca przez zadowolony umysł.
Właśnie taki był Silver.
Bill dotarł do zjazdu z niewielkiego pagórka i zaczął pedałować szybciej, jego nogi unosiły się i opadały niczym tłoki. Stał na pedałach wysunięty tak mocno do przodu, że zwieńczenie ramy roweru miał niemal tuż poniżej krocza. Bardzo szybko (po paru niefortunnych przejażdżkach, kiedy obił sobie to, co jest dla chłopca najczulszym miejscem) nauczył się, aby przed każdym wejściem na rower mocno podciągnąć slipki. Później tego lata, gdy Richie to zauważy, powie: „Bill robi to, bo myśli, że może kiedyś mieć dzieci. Moim zdaniem nie jest to dobry pomysł, ale kto wie, przecież dzieci mogą się wdać w matkę, no nie?”. On i Eddie maksymalnie obniżyli siodełko, tak że teraz, kiedy pracował na pedałach, obijało mu pośladki. Jakaś kobieta pieląca chwasty w ogródku uniosła dłoń do oczu, by mu się przyjrzeć. Uśmiechnęła się pod nosem. Chłopiec na wielkim rowerze przypominał jej małpkę, którą kiedyś widziała jadącą na jednokołowcu w cyrku Barnuma i Baileya.
On się zabije. Ani chybi on się chce zabić. Ten rower jest dla niego za duży, pomyślała, powracając do przerwanej pracy w ogródku. Ale to przecież nie był jej kłopot, więc się tym nie przejęła.
Bill miał dostatecznie dużo oleju w głowie, by nie wdawać się w sprzeczkę ze starszymi chłopakami, kiedy wyłonili się zza krzaków, przypominając rozwścieczonych myśliwych w pogoni za zwierzyną, która zdołała poturbować jednego z nich. Eddie jednak nieroztropnie otworzył usta i Henry Bowers wyładował na nim swoją złość.
Bill znał ich bardzo dobrze; Henry, Belch i Victor byli najprawdopodobniej najgorszymi łobuzami w całej szkole. Parę razy pobili Richiego Toziera, z którym Bill się przyjaźnił. Zdaniem Billa była to w dużej mierze wina Richiego. Nie na darmo nazywano go „Niewyparzoną Gębą”.
Któregoś kwietniowego dnia Richie powiedział coś na temat ich kołnierzy, kiedy cała trójka mijała go na dziedzińcu szkolnym. Wszyscy trzej mieli postawione kołnierze jak Vic Morrow w Szkolnej Dżungli. Bill, który siedział przy pobliskim budynku i apatycznie bawił się paroma małymi kulkami, nie dosłyszał wszystkiego. Podobnie jak Henry i jego kolesie… ale usłyszeli dostatecznie dużo, by skręcić w stronę Richiego. Bill przypuszczał, że Richie chciał powiedzieć to, co powiedział, ale szeptem. Kłopot polegał na tym, że Richie miał raczej donośny głos.
– Coś ty powiedział, okularniku? – spytał ostro Victor Criss.
– Nic – odparł Richie i to zaprzeczenie w połączeniu z wyrazem jego twarzy, który był mieszanką konsternacji i przerażenia, mogło zakończyć całe zdarzenie. Tyle że usta Richiego były jak na wpół dziki koń, który z natury lubi ponosić, praktycznie bez żadnego powodu. Zupełnie nieoczekiwanie dorzucił więc: – Powinieneś wydłubać sobie woskowinę z uszu, wielkoludzie. Chcesz trochę dynamitu?
Tamci przez chwilę patrzyli na niego z niedowierzaniem, a potem rzucili się za nim w pogoń. Bill Jąkała obserwował ten nierówny pościg, od momentu jego rozpoczęcia do łatwego do przewidzenia finału, ze swego miejsca przy ścianie budynku.
Nie było sensu się w to mieszać. Te trzy dryblasy z przyjemnością wykorzystałyby okazję pobicia dwóch dzieciaków zamiast jednego. Richie przebiegł na skos przez plac zabaw dla dzieci, przeskoczył ponad deskami koników, wyminął zgrabnie huśtawki i dopiero kiedy zatrzymał się przy drucianej siatce pomiędzy placem zabaw a przyległym parkiem, zdał sobie sprawę, że znalazł się w ślepej uliczce. Próbował wdrapać się po siatce, wczepiając się w nią palcami i czubkami trampek, i dotarł mniej więcej do dwóch trzecich jej wysokości, kiedy Henry i Victor Criss ściągnęli go na ziemię. Henry schwycił go za tył kurtki, a Victor za siedzenie dżinsów. Richie wrzeszczał, kiedy zdzierali go z siatki. Rąbnął plecami w asfalt. Okulary spadły mu z nosa. Wyciągnął po nie rękę, a Belch Huggins kopniakiem odrzucił je na bok. Właśnie dlatego jeden z łuków oprawki okularów był tego lata zalepiony plastrem.
Bill skrzywił się i obszedł budynek od frontu. Zauważył, że pani Moran, jedna z nauczycielek czwartej klasy, spieszyła, aby przerwać ten incydent, ale wiedział, że tamci zdążyli już dobrać się do Richiego i zanim nauczycielka dotrze na miejsce, Richie będzie ryczał jak bóbr. Płacz, mały, płacz – spójrzcie no na tę beksę.
Bill nie miał z nimi zbyt wielu przejść. Rzecz jasna, nabijali się z jego jąkania i od czasu do czasu urządzali sobie z niego pośmiewisko. Któregoś deszczowego dnia, kiedy szli na lunch w sali gimnastycznej, Belch Huggins wytrącił Billowi z ręki torebkę z lunchem, a potem zgniótł ją obcasem swego potężnego roboczego buta, miażdżąc wszystko, co znajdowało się w środku.
– O j-j-jeju! – krzyknął Belch z udawanym przerażeniem, unosząc dłonie i wymachując nimi przed jego twarzą. – P-p-przepraszam z-za twój l-l-lunch, f-frajerze. – A potem przeszedł wolno korytarzem w stronę fontanny z wodą pitną, stojącej przed drzwiami toalety dla chłopców, gdzie czekał na niego Victor Criss zaśmiewający się do rozpuku. Mimo wszystko nie było tak źle. Eddie podzielił się z Billem połową swego lunchu, a Richie z przyjemnością oddał mu swoją porcję smażonego jajka, które matka przyrządzała mu do szkoły co drugi dzień i które, jak twierdził, powodowało u niego odruch wymiotny.
Regułą było, aby nie wchodzić im w drogę, a jeśli nie mogłeś trzymać się od nich jak najdalej, musiałeś próbować stać się niewidzialny. Eddie zapomniał o tej regule i dostał