Grawitacja. Тесс Герритсен
przez szybę na przebywające w pomieszczeniu dla zwierząt myszy. Po jednej stronie drucianej siatki znajdowało się dwanaście samców, po drugiej dwanaście samic. W Japonii hodował jako chłopiec króliki i lubił kłaść je sobie na kolanach i gładzić. Ale podróżujące stacją myszy nie były zwierzętami domowymi; odizolowano je od ludzi, a powietrze, którym oddychały, filtrowano i ochładzano przed zetknięciem się ze środowiskiem stacji. Czynności wymagające kontaktu ze zwierzętami wykonywane były w przylegającej do pomieszczenia dla zwierząt komorze rękawicowej, gdzie wszelkie biologiczne okazy, od bakterii po laboratoryjne szczury, mogły być poddane badaniom bez obawy skażenia powietrza stacji.
Dzisiaj przypadał dzień pobierania krwi. Zadanie, którego nie lubił, ponieważ trzeba było przekłuć skórę myszy igłą.
Mrucząc po japońsku słowa przeprosin, wsunął dłonie w rękawice i przeniósł pierwszą mysz na uszczelnione stanowisko pracy. Usiłowała wyrwać się z jego rąk. Puścił ją i patrząc, jak unosi się w powietrzu, zaczął przygotowywać strzykawkę. Przykro było patrzeć, jak gorączkowo wierzga nogami, próbując mu umknąć. Nie mając się od czego odepchnąć, dryfowała bezradnie w miejscu.
Trzymając w jednej ręce gotową igłę, Kenichi drugą ponownie sięgnął po mysz. I dopiero w tym momencie dostrzegł unoszącą się obok gryzonia niebieskozieloną bańkę cieczy, tak blisko, że mysz wysunęła nagle różowy język i polizała ją.
Kenichi roześmiał się głośno. Astronauci połykali często dla zabawy unoszące się w powietrzu krople i dokładnie tak samo zachowywała się mysz, bawiąc się nowo odkrytą zabawką.
Potem jednak zainteresowało go, skąd wzięła się niebieskozielona substancja. Z komory rękawicowej korzystał przed chwilą Bill. Czy to, co tu rozlał, nie było przypadkiem toksyczne?
Podfrunął do komputera i zerknął na protokół badania, które ostatnio kontrolował Bill. Opatrzone symbolem CCU23, dotyczyło kultur komórkowych. Treść protokołu upewniła go, że zawartość próbówki nie jest niebezpieczna. Archaeony były jednokomórkowymi organizmami morskimi, całkowicie nieszkodliwymi i pozbawionymi właściwości zakaźnych.
Usatysfakcjonowany, powrócił do komory, wsunął dłonie w rękawice i sięgnął po strzykawkę.
Rozdział piąty
Nie mamy połączenia.
Jack wpatrywał się w przecinającą niebo smugę gazów wylotowych, czując, jak ogarnia go przerażenie. Słońce grzało go w twarz, lecz po plecach ściekał lodowaty pot. Przeszukał wzrokiem błękit. Gdzie był prom? Jeszcze przed kilkoma sekundami widział, jak zatacza łuk po bezchmurnym niebie, czuł, jak ziemia drży od huku silników. Kiedy wystartował, jego serce także pomknęło w górę i podążało śladem kosmicznego pojazdu aż do chwili, gdy stał się błyszczącą kropką odbitego słonecznego światła.
Nie widział go. Biała smuga gazów zmieniła się w poszarpany ogon czarnego dymu.
Lustrując wzrokiem niebo, dostrzegł rzeczy, od których zakręciło mu się w głowie. Błysk ognia. Rozwidlające się zygzaki dymu. Spadające do morza potrzaskane fragmenty.
Nie mamy połączenia.
Obudził się zlany potem, łapiąc kurczowo powietrze. Był jasny dzień, do jego sypialni zaglądało palące słońce.
Usiadł z jękiem na skraju łóżka i zagłębił głowę w dłoniach.
Poprzedniego wieczoru wyłączył klimatyzację i teraz w pokoju było gorąco jak w piecu. Pokuśtykał do klimatyzatora, włączył go, po czym wrócił do łóżka i odetchnął z ulgą, gdy sypialnię zaczęło wypełniać chłodne powietrze.
Stary koszmar.
Pomasował twarz, próbując odgonić od siebie straszliwe obrazy, ale zbyt mocno wryły mu się w pamięć. Był na pierwszym roku studiów, kiedy eksplodował Challenger. Pierwsze wiadomości o katastrofie usłyszał w świetlicy akademika. Tamtego dnia i w dniach, które nastąpiły po nim, wielokrotnie oglądał w telewizji jej przebieg, aż stała się dla niego tak prawdziwa, jakby wraz z innymi widzami stał na odsłoniętych trybunach Cape Canaveral tego poranka.
Teraz to wspomnienie odżyło w sennym koszmarze. To z powodu startu Emmy.
Pod prysznicem długo stał z opuszczoną głową pod siekącymi strugami zimnej wody, żeby odgonić od siebie resztki snu. Od przyszłego tygodnia zaczynał trzytygodniowy urlop, ale daleko mu było do wakacyjnego nastroju. Nie żeglował łódką od wielu miesięcy. Może kilka tygodni na wodzie, z dala od gwaru wielkiego miasta, okaże się najlepszą terapią. Tylko on, morze i gwiazdy.
Od tak dawna już nie przyglądał się gwiazdom. Ostatnio unikał jakby nawet ich widoku. Jako chłopiec zawsze lubił patrzeć na niebo. Matka opowiedziała mu, że będąc małym brzdącem, stał którejś nocy długo na trawniku i wyciągał w górę obie ręce, próbując dotknąć księżyca. A kiedy mu się to nie udało, popłakał się z żalu.
Księżyc, gwiazdy, czarna kosmiczna noc – wszystko to było teraz poza jego zasięgiem i często czuł się jak ten płaczący z żalu malec, którym kiedyś był, ze stopami przykutymi do Ziemi i rękoma sięgającymi nieba.
Zakręcił wodę i oparłszy się obiema dłońmi o kafle, stał przez chwilę z pochyloną głową i ociekającymi włosami. Jest szesnasty lipca, pomyślał. Do startu Emmy zostało osiem dni.
Na skórze czuł zimne krople wody.
Dziesięć minut później siedział już ubrany w samochodzie. Był wtorek. Emma brała właśnie udział w trzydniowych zintegrowanych ćwiczeniach symulacyjnych z nową załogą.
Na pewno jest zmęczona i nie będzie chciała go widzieć. Ale jutro wyjeżdża na Cape Canaveral. Jutro znajdzie się poza jego zasięgiem.
W Centrum Kosmicznym Johnsona zaparkował przy budynku numer 30, błysnął odznaką NASA strażnikowi i pobiegł na górę, do sali kontroli lotu promu. Wewnątrz wszyscy byli milczący i spięci. Trzydniowe zintegrowane ćwiczenia stanowiły rodzaj końcowego egzaminu zarówno dla astronautów, jak i zespołu kontroli naziemnej. W trakcie naszpikowanej sytuacjami kryzysowymi symulacji całej misji, od startu aż po lądowanie, awarie dobrane były tak wrednie, że nikt nie mógł sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. W ciągu trzech ostatnich dni na sali zmieniały się wielokrotnie trzy ekipy kontrolerów i dwadzieścia kilka zasiadających teraz przy konsolach osób padało z nóg. Z koszy na śmieci wysypywały się filiżanki po kawie i puszki dietetycznej pepsi. Kilku kontrolerów zobaczyło Jacka i pozdrowiło go skinieniem głowy, nie było jednak czasu na prawdziwe powitanie; zmagali się właśnie z poważnym kryzysem i uwaga wszystkich skupiona była na tym, jak go rozwiązać. Jack po raz pierwszy od kilku miesięcy odwiedził salę kontroli lotu; ponownie poczuł stare podniecenie, elektryczność, którą przesycone było powietrze za każdym razem, gdy trwała misja.
Podszedł do trzeciego rzędu konsoli i stanął za dyrektorem lotu, Randym Carpenterem, który był w tym momencie zbyt zajęty, by zamienić z nim kilka słów. Carpenter był najwyższym kapłanem dyrektorów lotu wahadłowca. Ze swymi dwustu osiemdziesięcioma funtami żywej wagi i brzuchem przelewającym się znad paska sprawiał imponujące wrażenie, stojąc na rozstawionych z lekka nogach niczym kapitan na kołyszącym się mostku okrętu. Na tej sali to on był głównodowodzącym. „Jestem świetnym przykładem – lubił powtarzać – jak wiele może w życiu osiągnąć gruby chłopak w okularach”. W odróżnieniu od dyrektora lotu, Gene’a Krantza, którego powiedzenie „katastrofa nie jest naszą opcją” uczyniło bohaterem mediów, Carpenter był znany tylko w NASA. Brak fotogeniczności nie wróżył mu raczej filmowej kariery.
Przysłuchując się rozmowie na łączach, Jack szybko zdał sobie sprawę, z czym boryka się teraz Carpenter. Sam stanął w obliczu podobnego problemu w trakcie zintegrowanych
ćwiczeń