Grawitacja. Тесс Герритсен
Kilka sekund później rura znalazła się na miejscu i płuca pacjentki wypełniły się tlenem.
Pielęgniarka włączyła elektryczną golarkę. Jasne jedwabiste loki Debbie zaczęły spadać na podłogę, odsłaniając skórę czaszki.
Do gabinetu zajrzała sekretarka.
– Neurochirurg utknął w korku! Dotrze tu najprędzej za godzinę.
– Więc sprowadźcie kogoś innego!
– Wszyscy są w Texas Med! Zawożą tam wszystkich z urazami głowy.
Jezu, spieprzyliśmy sprawę, pomyślał Jack, spoglądając na Debbie. Z każdą mijającą minutą rosło ciśnienie w jej czaszce. Umierały komórki mózgowe. Gdyby to była moja żona, nie wahałbym się ani sekundy.
Z trudem przełknął ślinę.
– Dajcie mi świder Hudsona-Brace’a. Sam wywiercę dziury. – Zobaczył zaskoczone miny pielęgniarek. – To jak wiercenie dziur w ścianie – dodał z brawurą, której wcale nie odczuwał. – Robiłem to już kiedyś.
Siostry zaczęły przygotowywać Debbie do operacji, a Jack założył fartuch i rękawiczki. Obkładając czaszkę pacjentki sterylnymi chustami, ze zdumieniem stwierdził, że chociaż serce bije mu jak szalone, dłonie ma spokojne i pewne. Rzeczywiście robił kiedyś trepanację czaszki, ale było to przed wielu laty i pod nadzorem neurochirurga.
Nie ma ani chwili do stracenia. Ona umiera. Zrób to. Sięgnął po skalpel i wykonał liniowe nacięcie nad lewą kością skroniową. Pociekła krew. Wytarł ją gąbką, po czym skauteryzował naczynia krwionośne. Odsunąwszy retraktorem płat skóry, przeciął czepiec ścięgnisty i dotarł do okostnej, którą zdrapał, odsłaniając gołą kość.
Teraz sięgnął po świder Hudsona-Brace’a, mechaniczne, ręczne urządzenie o prawie staroświeckim wyglądzie, rodzaj narzędzia, które można znaleźć w warsztacie dziadka. Najpierw użył perforatora, wiertła o kształcie łopatki, które wbiło się w kość na wystarczającą głębokość. Następnie zmienił wiertło na rozetowe, o wielu płaszczyznach cięcia. Odetchnął głęboko, ustawił je i zaczął wiercić w kierunku mózgu. Na jego czole pojawiły się pierwsze krople potu. Wiercił, nie mając wyników tomografii komputerowej, podjąwszy decyzję wyłącznie na podstawie oceny klinicznej. Nie wiedział nawet, czy wybrał właściwe miejsce.
Z otworu trysnęła nagle krew, zachlapując chirurgiczne chusty.
Pielęgniarka podała basen. Jack wyjął świder i patrzył, jak krew wypływa stałym strumieniem z czaszki i zbiera się w basenie. Wybrał właściwe miejsce. Z każdą uchodzącą kroplą zmniejszało się ciśnienie, któremu poddany był mózg Debbie Haning.
Wypuścił powietrze z płuc i nagle poczuł, jak ustępuje napięcie w jego ramionach i zaczynają boleć go zmęczone mięśnie.
– Przygotujcie wosk do kości – powiedział, a potem odłożył świder i sięgnął po ssak.
Biała mysz szybowała w powietrzu, jakby ktoś zawiesił ją w przezroczystym morzu. Doktor Emma Watson dryfowała ku niej, smukłonoga i pełna gracji niczym podwodna tancerka. Rozpuszczone włosy otaczały ciemnobrązową aureolą jej głowę. Po chwili złapała mysz i powoli odwróciła się twarzą do kamery. W ręku trzymała strzykawkę i igłę.
Film miał ponad dwa lata i zrobiono go na pokładzie promu Atlantis podczas lotu nr 141, ale Gordon Obie nadal uważał, że świetnie nadaje się do celów propagandowych i dlatego właśnie puszczał go w tej chwili na wszystkich monitorach w Teague Auditorium NASA. Któż nie podziwiałby Emmy Watson? Szybka i zgrabna, z błyskiem ciekawości w oczach, miała w sobie coś, czego nie można było nazwać inaczej jak bożą iskrą. Od małej blizny nad brwią aż po odrobinę ułamany przedni ząb (była to pamiątka, jak słyszał, nieostrożnej jazdy na nartach), cała jej twarz świadczyła o pełnym wrażeń życiu. Ale dla Gordona Obiego najważniejsza była jej inteligencja i wiedza. Śledził karierę Emmy Watson z zainteresowaniem, które nie miało nic wspólnego z faktem, że była atrakcyjną kobietą.
Jako dyrektor Operacji Lotów Załogowych, Gordon Obie miał decydujące słowo przy selekcji załóg i starał się zachować bezpieczny – niektórzy powiedzieliby nawet „bezduszny” – stosunek emocjonalny do wszystkich swoich astronautów Sam był kiedyś astronautą, dwa razy pełnił funkcję dowódcy promu i już wówczas dał się poznać jako Sfinks: tajemniczy, powściągliwy, nieskory do pogaduszek człowiek. Czuł się dobrze, nie musząc zabierać głosu, zachowując względną anonimowość. Chociaż siedział na podium wraz z innymi członkami kierownictwa NASA, mało kto na widowni wiedział, jaką konkretnie funkcję pełni. Wchodził po prostu w skład dekoracji. Podobnie jak film z Emmą Watson, atrakcyjną kobietą, która miała przyciągnąć uwagę widowni.
Film skończył się i na ekranie ukazał się symbol NASA, określany pieszczotliwie mianem „klopsika” – nakrapiany gwiazdami niebieski krąg, ozdobiony eliptyczną orbitą i rozwidloną czerwoną strzałą. Dyrektor administracyjny NASA, Leroy Cornell, oraz dyrektor Centrum Kosmicznego Johnsona, Ken Blankenship, podeszli do mównicy, żeby odpowiedzieć na pytania. Ich zadanie polegało, szczerze mówiąc, na żebraniu o pieniądze, a przed sobą mieli sceptycznie nastawionych kongresmanów i senatorów, członków różnych podkomisji, które decydowały o wysokości budżetu NASA. Budżet ten przez drugi rok z rzędu był przedmiotem drastycznych cięć i w Centrum Johnsona zapanowała ostatnio atmosfera ponurej rezygnacji.
Przyglądając się zasiadającym na widowni elegancko ubranym kobietom i mężczyznom, Gordon nie mógł się oprzeć wrażeniu, że patrzy na przedstawicieli obcej kultury. Co się działo z tymi politykami? Jak mogli być tak bardzo krótkowzroczni? Irytowało go, że nie dzielili jego głębokiej wiary, iż tym, co różni ludzką rasę od zwierząt, jest głód wiedzy.
Każde dziecko zadaje sobie uniwersalne pytanie: Dlaczego? Ludzie mają zakodowaną w genach ciekawość, chcą być eksploratorami, odkrywać naukowe prawdy.
Ale ci wyłonieni w wyborach dygnitarze już dawno stracili tę ciekawość. Przybyli do Houston, nie pytając „dlaczego?”, lecz „dlaczego powinniśmy?”.
To Cornell wpadł na pomysł, by uraczyć ich tym, co, nawiązując do filmu „Apollo 13”, najlepszego materiału propagandowego, jaki kiedykolwiek trafił się NASA, określił cynicznie mianem „wycieczki z Tomem Hanksem”. Zaprezentował już im najnowsze osiągnięcia krążącej na orbicie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i pozwolił uścisnąć dłonie kilku astronautów. Czyż nie o tym właśnie wszyscy marzyli? Żeby dotknąć „złotego chłopca”, herosa nowej ery? Teraz czekała ich wycieczka po Centrum Kosmicznym Johnsona, którą mieli zacząć od budynku nr 30 i sali kontroli lotów. Nieważne, że ta publiczność nie odróżniała konsoli lotu od zestawu do gry w nintendo: wszystkie te cuda techniki miały ich olśnić i uczynić z nich prawdziwych wyznawców.
Nic takiego się jednak nie działo, stwierdził rozczarowany Gordon. Ci ludzie wcale tego nie kupowali.
Wśród wpływowych przeciwników NASA rej wodził siedzący w pierwszym rzędzie siedemdziesięciosześcioletni senator Phil Parish, bezkompromisowy jastrząb z Karoliny Południowej. Dla Parisha najważniejszy był budżet obrony; NASA mogła się wypchać. Podniósł teraz z fotela swoje trzysta funtów żywej wagi i zwrócił się do Cornella.
– Pańska agencja przekroczyła o miliony dolarów budżet tej stacji kosmicznej – wycedził. – Nie wydaje mi się, żeby Amerykanie chcieli ograniczyć wydatki na obronę tylko po to, byście mogli prowadzić na orbicie swoje fikuśne eksperymenty laboratoryjne. Ta stacja miała być podobno finansowana przez wiele państw. Tymczasem z tego, co widzę, to my pokrywamy większość kosztów. Jak mam wyjaśnić tę zagadkę zacnym mieszkańcom Karoliny Południowej?
Dyrektor administracyjny NASA odpowiedział Parishowi telewizyjnym uśmiechem. Cornell był zwierzęciem stricte politycznym, czarusiem, który