Kości proroka. Ałbena Grabowska
że zrobiłeś wszystko, abym nie poniósł kary.
– Cóżeś przyniósł, nieszczęśniku? – Złapał się za głowę, kiedy dumny z siebie wepchnąłem do kuchni taczkę wypełnioną po brzegi ziemniakami, marchwią, brukwią, kabaczkami i pietruszką. – Wszystko zgniłe.
– Kupiłem po niższej cenie – wyjąkałem. – Od jednej wieśniaczki. Nie chciałem, żeby umarła z głodu. Nie patrzyłem, czym wypełnia taczkę.
– Tam wszyscy wieśniacy umierają z głodu. Dlaczego musiałeś kupić towar od tej jednej?
– Nikt od niej nie kupował – wyjaśniałem zbolałym tonem. Patrzyłem z przerażeniem na warzywa układane przez Alberta na ławie. – Powiedziała mi, że dzięki mnie ojciec nie wygarbuje jej wieczorem skóry...
– Za to tobie wygarbuje skórę brat Eliasz – mruknął Albert. – Wszystko do wyrzucenia.
Przestraszyłem się i zacząłem płakać. Jeszcze nie zagoiły się moje blizny po poprzedniej chłoście – karze za zmarnowanie jedzenia. Pewnego dnia wyrzuciłem kilka nadgniłych ziemniaków, bo nie nadawały się nawet na zupę. Ktoś na mnie doniósł i bicz brata Eliasza spadał na moje plecy raz za razem, aż się nauczyłem, że jedzenie tutaj jest rzeczą świętą i nie wolno wyrzucić nawet odrobiny. I oto dostanę chłostę z tego samego powodu. Tym razem mocniejszą, bo za taczkę warzyw.
Brat Albert powiadomił o tym incydencie starszyznę, przemilczał zaś moje zauroczenie dziewczyną. Skłamał nawet, że na wierzchu leżały dobre warzywa. Argumentował, że mnie oszukano, i prosił o darowanie kary. Na próżno. Jednak dzięki niemu chłosta była symboliczna i nie zesłano mnie do opróżniania nocników. Nigdy nie zapomniałem Albertowi tego, co dla mnie zrobił. Niedługo po tym incydencie już nie pracował w kuchni. Jego próba dobiegła końca i stał się jednym ze starszych.
Każdego nowego zakonnika przydzielano najpierw na dziesięć lat do prac fizycznych. Dopiero po tym czasie zaczynał właściwą służbę Bogu. Takiego brata widywaliśmy jedynie na wspólnych uroczystościach. My, plebs klasztorny, spaliśmy w dormitoriach, myliśmy się na dziedzińcu nawet zimą i korzystaliśmy ze wspólnych ubikacji. Starsi sypiali w oddzielnych celach, do których przynosiliśmy im wodę do mycia, jadali posiłki w odosobnieniu oraz wychodzili z cel bez opowiadania się. Raz w tygodniu mogli iść na pobliskie wzgórza, spacerować albo modlić się w spokoju. Mogli także korzystać ze wszystkich ksiąg w bibliotece, świeckich i religijnych, łącznie z księgami o Jezusie, dla nas zakazanych. Przywilejów nie dawano starszym raz na zawsze. Jeśli którykolwiek z nich – zdaniem przełożonych – zgrzeszył, mógł zostać odesłany do nas na rok, na dwa lata albo na zawsze. Grzech musiał być jednak ciężki. Za byle co nie karano doskonałych. Biada zatem temu, którego tak potraktowano. Upadek zawsze boli. Po odejściu brata Alberta, jak mówiliśmy, na dwór, do kuchni trafił brat Emmanuel. Wcześniej przez trzy lata należał do starszyzny. Przyłapano go na oglądaniu bezbożnej księgi z historiami o uciechach cielesnych. To bardzo ciężka wina. Wcześniej nosiłem mu jedzenie do celi, teraz on słuchał moich poleceń i pod moim kierunkiem przyrządzał potrawy. Pilnowałem się, aby nie okazywać mu zbyt wiele pogardy. Lecz gdy zmarnował wielki gar rosołu, natychmiast doniosłem na niego i przeniesiono go do przerzucania gnoju. Kilka miesięcy temu pożegnał się z tym światem. Skaleczył się podczas pracy, ubrudził ranę gnojówką, zachorował i umarł. Poszedłem na pogrzeb. Pochowano go w części cmentarza przeznaczonej dla niższych rangą. Mało kto przyszedł go pożegnać. Starszyznę reprezentował tylko dobry brat Albert.
Co zatem zrobił Albert, że czeka go sroga kara? Gdyby popełnił cielesne grzeszki, pracowałby w kuchni albo w oborze. Służę w klasztorze ósmy rok, niedługo przeniosę się do własnej celi. Starszyzna przywita się ze mną przed każdym posiłkiem. Nabiorę sobie zupy jako jeden z pierwszych. Oprócz wywaru dostanę kawałki warzyw, kto wie, może nawet mięsa. Nie będę więcej wzdychał nad miską lury czy podkradał świniakom bobu. Czy zajmę miejsce brata Alberta, a on czy zajmie moje?
– Jesteśmy tu, aby rozpatrzyć sprawę naszego starszego brata Alberta – zaczął brat Eliasz.
Zwykle on jest sędzią, oskarżycielem – brat Filip, obrońcą – Mateusz. Brat Mateusz jest marnym obrońcą, zwykle pomaga oskarżycielowi. Nie broni oskarżonego, nie domaga się łagodniejszej kary, argumentuje, że kara musi dorównać winie. Nie lubię go. Budzi we mnie fizyczną odrazę.
– Albert był naszym bratem – powiedział Filip.
Dobry Boże, przecież go jeszcze nie skazali. Czyżby zrobił coś takiego, że zamierzają go wykluczyć ze zgromadzenia? To gorsze niż śmierć.
– Dowiedziemy ponad wszelką wątpliwość, że dopuścił się zdrady naszej wiary, naszego Boga i was, drodzy bracia.
Na pewno chodzi o obcowanie cielesne, chociaż to zupełnie do Alberta niepodobne. Czyżby uległ pokusie podczas wyprawy do rodzinnego miasta? Jako starszy stażem mógł chodzić do pobliskiej wioski, a nawet po dziesięciu latach odwiedzić rodzinę. Wiem, że miesiąc po pierwszym letnim przesileniu pojechał do domu. Jego matka od lat nie żyła, a samotny ojciec ciężko zachorował. Brat Albert wrócił po kilku dniach, nie pamiętam dokładnie po ilu. Wydawał się przygnębiony. To działo się cztery miesiące księżycowe temu. Może obcował wtedy z kobietą, a ona doniosła o tym naszemu przełożonemu albo komukolwiek z klasztoru? Nie dziwiłbym się Albertowi. Sam często się zastanawiałem, jak by to było, gdybym miał żonę, mieszkał z nią i spłodził dzieci. Uprawiałbym rolę, a wieczorami zasypiał obok swojej kobiety. Czasem gniewałbym się na dzieci, że za głośno się śmieją. Przepraszałbym potem Boga za tak złe i egoistyczne myśli. Nie odważyłem się jednak wyznać ich podczas spowiedzi, bo nic by mnie nie uchroniło przed publicznym wyjawieniem moich grzechów i napiętnowaniem. Tu nie wolno ujawniać takich pragnień pod karą chłosty. Gdybym o tym wspomniał, kolejne dwa lata szorowałbym nocniki. Ojciec oddał mnie bogomiłom, kiedy miałem siedem lat. W sam raz, aby zacząć służyć prawdziwemu, jedynemu Bogu. W domu rodzinnym pozostało pięciu starszych ode mnie braci. Matka zmarła przy porodzie mojej jedynej siostry.
Na szpetnej twarzy brata Filipa błąka się chytry uśmieszek.
– Ten plugawy, nikczemny robak uchybił naszej wierze. Widziano go modlącego się w cerkwi z jemu podobnymi poganami, bijącymi pokłony człowiekowi, którego uważają za Mesjasza...
W naszych szeregach zawrzało. Czyżby brat Albert stał się wyznawcą Chrystusa? To straszna wina. Bracie Albercie, czemu to zrobiłeś?
– Albert chciał od nas odejść, zdradzić nasze przykazania i przystać do tych, którzy kłaniają się obrazkom uważanym przez nich za święte. Najpierw spiskował z tamtymi ludźmi... Nie ośmieliłbym się nazwać ich wskazanymi przez Boga, chociaż za takich się mają. – Ślina skapnęła mu z ust na podłogę. Szeptaliśmy przerażeni. – Potem wrócił do nas z zarzewiem buntu – kontynuował brat Filip. – Swoim jadem zamierzał zatruć nasze zgromadzenie.
– Co dowodzi jego winy? – zapytał brat Mateusz.
On też wydawał się wielce zadowolony z obrotu spraw. Był stary, najstarszy z nas, prawie ślepy. Kilkakrotnie czytałem mu z księgi osobliwe historie o świecie zamieszkanym przez smoki.
– Oto co znaleziono w jego celi! Zdrajca chował to w sienniku! – krzyknął Eliasz i rzucił na ziemię opasły tom.
Rozpoznałem zakazany dla nas Nowy Testament. Krzyż wyryty na stronie tytułowej kłuł w oczy. Kilku braci z jękiem odwróciło wzrok.
My, bogomili, odrzucamy wiarę w mękę Chrystusową. Nie wierzymy, że ukrzyżowanie człowieka mogło przyczynić się do umocnienia wiary. Podstawą naszej doktryny jest służenie prawdziwie pobożnym i odrzucanie religii opierającej się na okradaniu biednych i wznoszeniu potężnych budowli. Bóg nie potrzebuje świątyń, aby go czczono i kochano. My ich nie budujemy. Gdyby nie konieczność