.

 -


Скачать книгу
mieli otrzymać nowe, które zaraz po wyjeździe notabla zostaną zwrócone do magazynu. Straż obozu była tak przejęta wizytacją, że osoba dziesiętnika tego popołudnia poszła w zapomnienie.

      – Trzeba by jakieś przedstawienie kulturalne zrobić – wysunął propozycję jeden z urków, czym wzbudził śmiech w szeregach współwięźniów.

      Nieoczekiwanie pomysł ten jednak spotkał się z uznaniem komendanta. Pokiwał głową, dał znak, by wszyscy zamilkli i przez chwilę pomruczał coś pod nosem, by w końcu zapytać, bardziej siebie niż obecnych na apelu więźniów:

      – Możet teatralnyje predstavlenije?

      – Może Śpiącą Królewnę? Ja mogę być królewną i mogę spać! – krzyknął któryś.

      – A Żdanowski będzie robił za księcia i cię pocałuje – zarechotał ktoś z trzeciego rzędu, bowiem Żdanowski charakteryzował się wyjątkowo odstręczającą fizjonomią.

      I wtedy do Kuby Staśki dotarło, że być może właśnie to jest jego wielka szansa na to, by nieco poprawić swój byt w obozie.

      – Mogę zagrać na saksofonie. Leży w depozycie u magazynowego – powiedział hardo.

      Komendant spojrzał na niego i oczy mu rozbłysły.

      – A na harmoszce to ty umiesz grać? – zapytał.

      – Na harmoszce niet, ale na pianinie to i owszem – pochwalił się Kuba.

      W Wilnie co prawda grał na akordeonie, ale wychodziło mu to niezbyt dobrze. Na pijackich imprezach nikt nie zwracał na to uwagi, ale nie wypadało rzępolić, gdy do obozu miał przybyć ktoś ważny i zapewne trzeźwy. Kuba zdawał sobie sprawę, że musi tak zachwycić swoimi popisami, żeby móc otrzymać jakieś przywileje.

      Komendant podrapał się po głowie. Robił to dosyć często, ale Kuba nie wiedział, czy jest to wynikiem zamyślenia, czy tak jak wszyscy miał wszy i problem, by je wyplenić.

      – A skąd ja pianino ci wezmę? – westchnął.

      – We wsi to pewno mają. W komitecie albo w szkole… – brnął dalej Kuba.

      Prawdę powiedziawszy, wolałby zagrać na saksofonie, bo to wychodziło mu najlepiej. Pomyślał jednak, że jeśli w istocie przywieziono by pianino do obozu, Tobiasz mógłby na nim zagrać. Nie był co prawda wirtuozem, ale jak każdy dobrze urodzony chłopak i syn dziedzica pobierał w młodości lekcje fortepianu. Jedynie Paweł pozostałby bez przydziału, ale przecież mogli coś dla niego wymyślić. Na przykład mógłby śpiewać, bo zapewne dygnitarz nie był specjalistą od wokalu i gdyby tylko udało im się odpowiednio dobrać repertuar, nie rozpoznałby fałszywych nut w głosie.

      Komendant odwrócił się do jednego ze strażników i szepnął mu coś do ucha, Kubie zaś nakazał, by ten odebrał saksofon od magazyniera i zjawił się u dowództwa obozu. Tak więc rzucony od niechcenia pomysł, który miał być żartem, nagle zaczynał nabierać realnych kształtów. Jednak bez względu na wszystko Kuba wiedział, że lepiej będzie mu grać na próbach niż szorować baraki, banię czy latryny.

      Kiedy wieczorem kładł się na pryczy, Staśko już nie myślał o dziesiętniku, ani o tym, że akcja poszukiwawcza zakończyła się niepowodzeniem, bo chłopa nie odnaleziono, ale o tym, że pierwszy raz od wielu miesięcy miał okazję trzymać w rękach saksofon. To nie były już te same, delikatne i wyrobione dłonie, a i pary w płucach miał znacznie mniej, ale przez te kilkadziesiąt minut, gdy prezentował swoje umiejętności, czuł się szczęśliwy. To, co jeszcze do niedawna stanowiło jego codzienność, teraz było jak wielkie święto, nagroda za wyczerpującą robotę i głodowe racje żywnościowe. Mógł zamknąć oczy i pomyśleć, że znajduje się gdzieś daleko stąd, w eleganckiej sali tanecznej, ubrany w szyty na miarę garnitur, a wszystkie szykownie odziane damy wpatrują się w niego jak zaczarowane. A zwłaszcza ta jedna, jedyna – Laura Przebindowska.

      Raptem dotarło do jego uszu ciche łkanie. Ocknął się z zamyślenia i odwrócił głowę w stronę Tobiasza, który zakrywał twarz dłońmi, kiwał się na pryczy jak osierocone dziecko i płakał. Kuba od razu poczuł wyrzuty sumienia, że pozwolił sobie na zuchwałe myśli o tej, która nie należała do niego, a była żoną jego przyjaciela. Wyciągnął dłoń w kierunku Tobiasza i ścisnął mu delikatnie ramię. Wiedział, co dręczy jego przyjaciela, ale nie miał pojęcia, jak mógłby mu pomóc. Czasu nie dało się już cofnąć i wskrzesić tego człowieka.

      – Kuba, ja nie wiem, jak będę z tym żył? – wyłkał Tobiasz.

      – Normalnie – powiedział cicho Kuba. – Sam mówiłeś, że tutaj życie toczy się według zupełnie innych reguł.

      – Ale ja go zatłukłem siekierą, bo chciał mnie oszukać…

      – No właśnie, chciał cię oszukać. Jeśli ty chciałbyś kogoś oszukać, także mógłbyś stracić życie – mówił bez przekonania Kuba, bo sam uważał, że kara, jaka spotkała dziesiętnika, była niewspółmierna do jego winy. Musiał jednak jakoś pocieszyć przyjaciela i nie pozwolić na to, by zjadły go wyrzuty sumienia.

      – Normalni ludzie nie mordują. Jestem mordercą i wariatem.

      – Posłuchaj, Tobiasz… A twoim zdaniem to tutaj to jest normalne? Czy mieszkając w Wilnie albo Oszmianie, biegałeś z siekierą po ulicy? Nie, więc zostaw już to. Wiem, że ci ciężko, ale nieludzkie warunki wyzwalają w człowieku nieludzkie zachowania.

      – Człowiek nigdy nie powinien tracić swojego człowieczeństwa, bo to jest w nim najcenniejsze. – Tobiasz pociągnął nosem.

      – Nie można stracić samemu czegoś, co odebrano mu siłą – mruknął Kuba i dodał: – Spróbuj zasnąć, jutro czeka nas kolejny ciężki dzień.

      – Przepraszam, Kuba, że przeszkadzam ci w odpoczynku. Ty idź spać, ja chyba nie zasnę – szepnął.

      – Musisz, bo jutro padniesz na lesopowale. – Kolejny raz dotknął ramienia przyjaciela.

      – Postaram się, ale… Kuba, ja nie wiem, jak mogłem coś takiego zrobić… Po prostu nie znam odpowiedzi na to pytanie.

      7. W drodze do Kazachstanu, 1940

      – Zasnęła. Lekarz mówił, że po zastrzyku, który jej dał, powinna spać co najmniej kilka godzin – powiedziała cicho żona dróżnika, zbierając pokrwawione prześcieradło i ręczniki.

      Tuż obok leżało zawiniątko, a w nim martwy noworodek płci męskiej.

      – Wie? – zapytał niepewnie Konstanty Piotrowski.

      Dróżnikowa potaknęła i westchnęła.

      – Tak… Panie, łzy jej jak grochy po polikach płynęły. Ale nic nie powiedziała. Ani jednusieniego słóweczka. Widać, że kobiecinę szarpło.

      – Młoda jest, jeszcze będą mogli mieć z mężem niejedno dziecko – pocieszająco odparł Piotrowski.

      – Co prawda, to prawda. Mnie moje trzecie zgasło po roczku. I co z tego, że już miałam dwójkę? Też mnie szarpło. Ale po czwartym to już minęło. A przy piątym, to ja panu powiem w tajemnicy, że wcale się nie cieszyłam. Bo piątka dzieciaków to, mówię panu, urwanie głowy. I wykarmić to trzeba i odziać, a skąd na to brać? A potem, myszlisz pan, że wywdzięczą się jakoś? Napyskują, robić im się nie chce… Za moich czasów to się do matki mówiło na pani i busiało w rękę na powitanie, a teraz to od wielkiego dzwonu które cmoknie i szacunek okaże. Ja o czwartej to już na nogach byłam i do obory szłam, kto to o jakichś szkołach myślał? A dzisiaj? Tego najstarszego to i o szóstej


Скачать книгу