.
– Pieczarkowska zrobiła znak krzyża na obfitym, ale nieco obwisłym biuście.
– Bóg wszystko widzi, nie skrzywdzi dziecka. Jeśli zabrał je do siebie, znaczy taki miał plan i człowieczy chrzest nie jest mu do szczęścia potrzebny – burknął Piotrowski, którego zawsze irytowały podobne przesądy. A najbardziej fakt, że niekiedy wygłaszali je duchowni. – Ksiądz może jaki się znajdzie, byle tylko ta kobieta do siebie doszła. Niech mi pani poda laskę, wrócę na swoje miejsce.
Tymczasem Klara syczała do ucha Gabrieli:
– Ależ się napiłaś! Jak ci nie wstyd było wódkę od Ruskiego brać? I pić z nim jak najgorsza łajza? Mama aż się popłakała, jak cię taką zalaną zobaczyła.
– A kiedy mi się tak jakoś lepiej na sercu zrobiło. Bo jeszcze w Oszmianie to tak mnie jakoś w dołku ściskało na myśl o tacie i Hubercie. No, wiesz, że ich tam, w tej niewoli, pomordują. Ale teraz tak sobie kombinuję, że aż takiej niesprawiedliwości na świecie być nie może i oni przeżyć powinni. Nie można tak nagle… – Gabriela chciała pstryknąć palcami, ale nie bardzo jej to wyszło. – Żeby tak wszystko stracić. Dom, ojca, miłość i w ogóle.
– Nie musiałaś jeszcze do kompletu godności tracić, chlając z Sowietami – wycedziła Klara.
Bliźniaczka podniosła palec wskazujący do góry i wybełkotała:
– Z jednym… z jednym piłam, proszę szanownej siostry. A godności to już mnie pozbawił ten szubrawiec. Pewnie sobie karkul… kalku… myślisz, żem zasłużyła na to, ale nikt nie zasłużył, by go siłą brać.
– Wcale tak nie myślę! – obruszyła się Klara. – Jednak godność należy zachować w każdej sytuacji.
– Zobaczymy, moja kochana siostro, jak ci życie da w kość, czy tak łatwo ci będzie ją zachować.
– Połóż się lepiej i śpij. Taka tragedia się stała, kobieta straciła dziecko…
– Każdy ma swoje własne piekiełko…
W istocie Gabriela czuła, że najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji będzie odpłynięcie w sen. Położyła głowę na kolanach lekko skonsternowanego Błażeja, mlasnęła dwa razy i już zaczęła pochrapywać. Pierwszy raz, odkąd opuściła dom, zapadła w kamienny sen. Nie czuła na swoich włosach dłoni chłopaka, nie przeszkadzał jej stukot pociągu, zawodzenie niemowląt ani obezwładniający smród. Ostatnią jej myślą przed zaśnięciem było błogie przeczucie, że wszyscy, których kocha, ocaleją i pewnego dnia razem usiądą do stołu. Może ta Wigilia, która nadejdzie za kilka miesięcy, będzie zupełnie inna niż ta ostatnia, gdy nie było ani ojca przy stole, ani Huberta w Lewidanach?
Pani Morawińska podała czystą chusteczkę z monogramem siedzącej przy Ninie Korcz Apolonii i powiedziała:
– Niech jej pani czoło obetrze. Ma tam plamę z krwi.
– Ona jest cała upaprana krwią – mruknęła Ryszewska, ale ostatecznie wytarła twarz Niny.
– Ale jakoś tak wciąż patrzę na tę plamę i aż mnie mdli. – Stara Morawińska wykrzywiła twarz w grymasie. – I jak pomyślę, że ten trupek tutaj leży…
– Mamo… – jęknęła jej córka, Lilianna, bo wygłaszanie takich rzeczy w podobnych okolicznościach uznała za wyjątkowy nietakt.
Pani Morawińska zmieszała się i natychmiast zmieniła temat:
– Biedna pani Zawiślańska… Doktorowi to serce pęknie z żalu.
– A wiadomo, na jaką poniewierkę nas wiozą? – wtrąciła się żona dróżnika. – Może to i lepiej, że sysun tego oglądać nie będzie, a jak się małżonkowie zejdą, to…
– Ale się nie zejdą… – ostro przerwała jej Apolonia.
– Co też pani mówi?! – żachnęła się Morawińska.
– A mówię, bo doktor Zawiślański nie żyje. W więzieniu na Łukiszkach umarł. Nie wiem, czy chory był, czy go załatwili, ale nie żyje. Nic nie mówiłam Ninie, bo ciąża… Chciałam, żeby najpierw urodziła – wyrzuciła z siebie Apolonia.
– Na Boga, mów pani ciszej! – syknął Morawiński i dodał: – Nie mogę w to uwierzyć… Po prostu nie mogę. Ileż jeszcze bliskich mojemu sercu osób musi stracić życie, żeby w końcu to wszystko się uspokoiło?
Jego żona i córka wymieniły między sobą spojrzenia, bo spośród bliskich dziedzica właściwie tylko one były całe i zdrowe.
– A skąd pani takie rzeczy zna, hę? – wtrąciła się żona dróżnika, która zawsze wykorzystywała okazję, by dokuczyć Apolonii.
– Od jednego oficera NKWD, wysoko postawionego – odpowiedziała nieco urażona Apolonia. Posądzanie jej o wypowiadanie podobnych stwierdzeń bez znajomości faktów uznała za obraźliwe.
– Ale ma pani znajomości, fiu, fiu. To co pani tutaj robi w tym swędzącym wagonie? – prychnęła Stefania.
– To, że mi powiedział, nie oznacza, iż się z nim bratałam. Może pani lepiej wykorzystałaby taką znajomość, ale ja jestem inna – skłamała Apolonia.
Za nic w świecie nie przyznałaby się do współpracy z Aristowem, jak również do tego, w jaki sposób okazał jej wdzięczność za owe konszachty.
– W końcu trzeba będzie powiedzieć o tym kobiecinie. – Żona dróżnika wskazała brodą na śpiącą Ninę.
– Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz… Niech przeżyje najpierw żałobę po dziecku, potem jej powiemy – zawyrokował hrabia Morawiński.
– Pomódlmy się – powiedziała Pieczarkowska i zaintonowała: – Wieczny odpoczynek…
8. Okolice Irkucka, 1940
Fakt, że Kuba Staśko miał zagrać dla urzędnika wyższego szczebla z Irkucka, nie wpłynął specjalnie na jakość jego życia w obozie. Tak samo, jak przedtem wstawał o świcie, by iść do pracy w lesie. Powracał także wraz z innymi i dopiero wówczas udawał się do małej przybudówki budynku komendantury, by ćwiczyć radzieckie pieśni patriotyczne. Owa salka była czymś w rodzaju świetlicy, gdzie zbierano więźniów najczęściej po to, by prowadzić agitację i wychwalać idealny system sowiecki. Trąciło to nieco groteską, bo wycieńczeni i głodni osadzeni zapewne byli ostatnimi osobami, które mogłyby polubić podobne idee. Zaś ci, którzy potrafili ustawić się w takich miejscach jak łagry, najczęściej urkowie, mieli w nosie i system, i wodza Stalina. Niektórzy byli recydywistami i wychodzili na wolność chyba tylko po to, by dokonać następnego przestępstwa, które na powrót przywiedzie ich do tego miejsca. To był ich styl życia i umieli świetnie w nim prosperować. Niekiedy jednak i im przytrafiało się coś przykrego i nieprzewidzianego.
Kuba właśnie usiłował zagrać Międzynarodówkę, co było przedsięwzięciem dość karkołomnym, ponieważ kompletnie nie nadawała się ona do gry na saksofonie, kiedy do świetlicy wszedł jeszcze bledszy niż zwykle Tobiasz.
– Znaleźli dzisiaj dziesiętnika – wydukał.
Kuba odłożył instrument na ławkę, chuchnął w dłonie, bo nieco mu zmarzły, po czym usiadł i wzruszył ramionami.
– To było do przewidzenia. Przecież wiadomo było, że nie uciekł.
– Ale wiedzą, że to było morderstwo – jęknął.
– Tobiasz, nie chcę być niedelikatny, ale rozkwasiłeś mu