Ósmy cud świata. Magdalena Witkiewicz
do mnie jakiś czas później.
– Dlaczego? – Wciąż przed oczami miałam wykres cech osobowości któregoś z moich niebieskookich kandydatów. Tego niewystarczająco empatycznego.
– Są plany zmiany ustawy. Gdy wejdzie, samotne kobiety nie będą mogły legalnie korzystać z zaawansowanych metod leczenia bezpłodności.
– Pozostanie nielegalna droga. – Roześmiałam się.
– No, jeszcze nie słychać o czarnym rynku. Pewnie to kiedyś nastąpi, ale raczej trudno byłoby to ukryć. Zbyt dużo technologii, a później leków. Pozostanie ci tradycyjna metoda. – Teraz śmiała się Alicja.
– Tradycyjna? – zapytałam.
– Moja droga, czy ja ci muszę tłumaczyć, jak się robi dzieci? Żabki, pszczółki?
– Nie musisz – powiedziałam.
Niestety od czasu, gdy zobaczyłam stronę banku nasienia i dokładne opisy cech dawców, wiedziałam, że ciężko będzie mi spędzić noc z kimkolwiek. Bez znajomości jego słabych i mocnych stron oraz bez informacji, czy jego inteligencja emocjonalna jest powyżej czy poniżej przeciętnej.
Jednak technologia czasem przeszkadza. Mimo to wciąż w nią wierzyłam. W miłość już nie.
Tyle razy próbowałam sobie tę miłość wmówić. Na początku chyba nawet nie musiałam tego robić, ale gdy zauroczenie mijało, było już zupełnie inaczej.
Poznałam go w pierwszym tygodniu pracy w CallAction. Akurat było spotkanie integracyjne. Zostałam przyjęta do pracy na stanowisko menadżera, zarządzałam dziesięcioosobowym zespołem, za który odpowiadałam. Jacek był prezesem. Zakładał tę firmę i znał ją jak własną kieszeń. Działalność rozrastała się w szybkim tempie. Wymagało to zmian organizacyjnych, na które Jacek chyba nie był gotowy. Wciąż chciał trzymać wszystko w garści, wpływać na najdrobniejsze decyzje podejmowane przez pracowników. I te dotyczące zakupu materiałów piśmienniczych, jak i te związane z kilkusettysięcznymi kontraktami.
Na spotkaniu integracyjnym usiedliśmy obok siebie. Do tej pory nie miał okazji ze mną rozmawiać i może gdyby nie duże ilości mohito nasza konwersacja potoczyłaby się zupełnie inaczej. Oczywiście najpierw zamieniliśmy ze sobą kilka słów z grzeczności, płynnie przechodząc na ty, a później zapytał mnie, co sądzę o firmie.
I na swoje nieszczęście, jak mi się wtedy wydawało, powiedziałam mu, co myślę. A myślałam, że jest niekoniecznie dobrze zarządzana.
– Firma znajduje się teraz na etapie przejściowym – powiedziałam. – Z małej firemki zatrudniającej kilka osób bardzo szybko zmieniła się w firmę średnią. Ilu teraz jest pracowników?
– Około pięćdziesięciu na umowę o pracę – powiedział Jacek z dumą.
– No widzisz. Prezes nie jest w stanie wszystkiego ogarnąć – dodałam.
– Sugerujesz, że sobie nie radzę? – Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a nawet lekkim szokiem w oczach. Chyba nie spodziewał się takiej bezczelności u nowego pracownika. Ja sama, gdy tylko wypowiedziałam te słowa, zaraz ich pożałowałam.
– Nie chciałam tego powiedzieć. – Spuściłam głowę.
– Ale powiedziałaś – stwierdził szorstko.
Powiedziałam. I wtedy bardzo tego żałowałam. Byłam przekonana, że przez niewyparzony język mój okres próbny zakończy się już w poniedziałek.
Po weekendzie oczekiwałam na wezwanie do biura prezesa. Cały dzień nerwów. Nie wyszłam na lunch, wypiłam tylko jedną kawę. Gdybym mogła cofnąć czas, to porozmawiałabym z nim na bardziej neutralne tematy. Pogoda, teatr, książki. Jakiekolwiek, byle nie firma, polityka, religia. Bo to się zwykle źle kończyło. Co mnie podkusiło, by mówić mu, co naprawdę myślę o firmie?
Do końca tygodnia siedziałam jak na szpilkach. Dopiero w piątek przed szesnastą zadzwonił mój telefon na biurku. Sekretarka prezesa poprosiła, bym podeszła do niego na chwilę. Zwykle tak to się odbywało. Na koniec dnia, w piątek. Do widzenia.
I ktoś stał nad tobą, byś się szybko spakowała, pod żadnym pozorem nie zabierając nic z firmy i nie przegrywając żadnych danych z komputera. Słyszałam od koleżanek.
Wyłączyłam komputer. Nie chciałam nic zabierać. Mieli rację. Pociągnęłam usta błyszczykiem, założyłam szpilki, które zawsze po przyjściu do pracy zamieniałam na płaskie buty, schowałam wszystkie swoje rzeczy do płóciennej torby. Byłam gotowa.
– Dzień dobry, panie prezesie – powiedziałam, gdy weszłam do jego gabinetu. Nawet się nie uśmiechnęłam, bo skąd miałabym mieć na to siłę w takiej sytuacji?
– Dzień dobry. – On się uśmiechnął. – Nie byliśmy na ty?
– Byliśmy – powiedziałam nieśmiało.
– No właśnie – potwierdził. – Napijesz się kawy?
– Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.
– Wody? Herbaty?
– Nie, dziękuję.
– Trochę czasu tu spędzimy, więc ja poproszę o wodę. – Podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku. – Pani Kasiu, poproszę dzbanek wody z cytryną. I wie pani co, jeszcze kawę w tym dużym termosie – dodał. – Później może pani już iść do domu, my tutaj jeszcze posiedzimy.
Zmarszczyłam brwi. Posiedzimy? Myślałam, że to będzie szybka piłka. Najwyraźniej się pomyliłam. Chwilę przeglądał papiery, potem weszła sekretarka z tacą, na której stała kawa, woda i talerz z kanapkami. Każda kromka była przyozdobiona pomidorem i szczypiorkiem. Pani Kasia, sekretarka prezesa, była zaprzeczeniem asystentek z amerykańskich filmów. Miała prawie sześćdziesiąt lat, jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu, ogromny biust i taką samą pupę. Sprawiała wrażenie, jakby każdego chciała przytulić do swojej obfitej piersi i pocieszyć w chwilach zwątpienia. Jednak gdy ktoś miał coś na sumieniu, unikał pani Kasi jak ognia. Jakby się bał, że dostanie klapsa. Pani Kasia każdego pracownika traktowała jak własne dziecko.
Zwykle chadzała w sukienkach. Teraz była w takiej, w której już chyba ją widziałam, w pepitkę, z czarnym okrągłym kołnierzykiem przy niewielkim dekolcie.
– Piękną ma pani sukienkę, pani Kasiu. – Uśmiechnęłam się do niej.
– Dziękuję, dziecko, dziękuję. – Na pracowników poniżej czterdziestki zwykle mówiła w ten sposób. – Chodź na chwilę ze mną, jeszcze sól przyniesiesz.
– Ale… – zaczął Jacek.
– Chodź – powiedziała pani Kasia tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mój groźny prezes skinął głową, a ja wyszłam z gabinetu, podążając za drepczącą panią Kasią.
– Dziecko – powiedziała, gdy zamknęła drzwi do pokoju Jacka. – Ty mów mu szczerze, co myślisz. Jak krowie na rowie.
Zmarszczyłam brwi.
– Pani Kasiu, on chce mnie zwolnić – powiedziałam.
– Zwolnić? – Machnęła ręką. – Gadanie. Nikogo nie chce zwalniać. Sprowokowałaś go do myślenia i tyle.
– Nie po to zaprosił mnie do siebie? – zapytałam zdziwiona.
– Nie. On naprawdę potrzebuje pomocy. Mądra dziewczyna jesteś. Mam nadzieję, że mu pomożesz, bo chłopak jeszcze zawału dostanie. – Pokręciła głową.
Rozmowę