Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur
– Mamy tam jakieś siły? – zapytał ponuro komandor.
– Nie – odpowiedział krótko Stanley Moss, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Ile czasu zajmie mu przedarcie się w pobliże planety?
– W tym tempie jakieś trzydzieści sześć godzin.
– Rozproszyć młoty! – rozkazał Lupos. – Formacja potrójny wachlarz! I niech uderzają asynchronicznie!
Komandor wycofał się pod przeciwległą ścianę mostka, by mieć lepszy ogląd sytuacji na ekranie. Dopiero patrząc z takiego dystansu, dostrzegł, jak szeroką wyrwę w umocnieniach zdążył już wyorać skuński moloch od momentu, gdy wyłonił się z pasa asteroid.
– Ktoś mi wyjaśni, jakim cudem przeszedł niezauważony przez pół sektora? – zapytał podniesionym głosem, łypiąc złowrogo w stronę stanowisk nasłuchu.
Zgarbieni nad swoimi konsolami łącznościowcy skulili się jeszcze bardziej. Na mostku krążownika zapadła cisza, przerywana jedynie monotonnym pikaniem, które towarzyszyło przemieszczającemu się na ekranie symbolowi obcej jednostki.
– No słucham? Kapralu Kulak? – zwrócił się do siedzącego najbliżej łącznościowca. Mężczyzna odwrócił się do niego z fotelem, po czym zmęczonym ruchem ściągnął z głowy staromodne słuchawki.
– Przecież pan wie, komandorze – odparł z westchnieniem. – Nadajnik dalekiego zasięgu nie działa, odbiornik również, a transmisja z radiolatarni raz jest, raz jej nie ma. Ten sygnał – wskazał na ekran – i tak ma godzinne opóźnienie.
– A co to ma do rzeczy?! – żachnął się Lupos. – Skunowie lecą sobie jak gdyby nigdy nic od… – Zmarszczył brwi, obliczając w pamięci dystans, który przebył wrogi okręt od przypuszczalnego punktu startu. – Pięciu? Sześciu godzin? Opóźnienie opóźnieniem, ale na litość boską, jesteśmy podłączeni do anten stacji. Nasłuchujemy już drugi dzień! Pakiety przychodzą cały czas, godzina czy dwie nie powinny robić różnicy!
– On tam musiał być od dawna, panie komandorze – odezwał się ze swojego stanowiska porucznik Moss.
– Słucham? – Lupos odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
Oficer nawet tego nie zauważył, bo drapiąc się po ostrzyżonej na jeża głowie, patrzył w skupieniu na ekran.
– W pozostałych sektorach nie ma zniszczeń, nie odnotowano rozbłysków ani emisji promieniowania. Pobrałem też dane z tamtejszych ewidencji młotów… Chwileczkę… – Sprawdził coś na podręcznym wyświetlaczu. – Ani jeden nie wszedł w tryb bojowy od dziesięciu dni.
– No to skąd się, u diabła, wzięli w układzie? I to w samym środku terytorium Autonomii? – jęknął komandor.
– Znikąd. – Pierwszy oficer wzruszył ramionami.
– Jak to?
– Proszę spojrzeć. – Moss przysunął się bliżej ekranu i stuknął palcem w jego lewy dolny narożnik. – Wyszli z drugiego pasa asteroid, i to z największego rumowiska. Autonomia od dawna traciła w tym rejonie mnóstwo sprzętu, z czego większość znikała bez śladu. To między innymi z tego powodu tak mocno zaangażowali się w wyścig do tego nowego gruzowiska. Mam rację, Katiu? – Odwrócił się w stronę dziewczyny siedzącej w najdalszym kącie, za półokrągłym pulpitem.
Urodziwa inżynier pokazała uniesiony kciuk. Urodzona i wychowana na jednym z habitatów Związku Orbitalnego, w warunkach niskiej grawitacji, była smukła jak łania i wiotka jak elf.
– Tutejsze zasoby węglika krzemu, nawet jeżeli zsumować złoża w pasie asteroid i te z obu planet, pod względem objętościowym są mniejsze niż te nowo odkryte, zaś ich eksploatacja coraz mniej opłacalna. Straty w sprzęcie, jakie Związek Orbitalny poniósł dotychczas, niemal dwukrotnie przekroczyły wartość ogólnego wydobycia, włącznie z kosztami ekspedycji poza układ Epsilon Eridani, do pola planetoid zewnętrznych – wyrecytowała monotonnym głosem i jakby mimochodem. Wzrok miała wbity w rozjarzony wszystkimi kolorami tęczy panel sterowania systemami napędu krążownika.
– Chwileczkę… Czy ja dobrze zrozumiałem? Sugerujecie, że ten Oumuamua czaił się tam już od dawna?! – zdumiał się Lupos.
Oboje jednocześnie skinęli głowami.
– Od dwa tysiące sto osiemdziesiątego siódmego roku aż do dziś – podjęła Sniegowa – czyli przez ostatnie piętnaście lat, w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęło w tamtym rejonie trzynaście naszych masowców, osiemnaście okrętów eskorty i kilkadziesiąt bezzałogowych szperaczy. Coś rozniosło na strzępy jedną sigiliańską rafinerię i uszkodziło dwie inne. Mało tego, rozbił się tam niedawno patrolowiec z AEgira z ekipą dochodzeniową na pokładzie. Oficjalna wersja jest taka, że zderzyli się z zabłąkaną asteroidą, ale… ale ja w to nie wierzę. – W jej głosie zabrzmiał sceptycyzm. – Zeskanowałam z najbliższego szperacza całą okolicę w promieniu dwudziestu sekund świetlnych i nic nie znalazłam, panie komandorze. Żadnego obiektu. Oprócz rzecz jasna szczątków patrolowca. Gdyby sprawcą był przypadkowy, wytrącony z trajektorii głaz, skanery z pewnością by go wykryły.
– I to waszym zdaniem jest dowód na to, że Oumuamua czyhał tam w ukryciu?
– Nie inaczej, panie komandorze. Czaili się tam, czaili od dawna! – oznajmił Moss z przekonaniem. – Zapewne w cieniu jakiejś większej skały. I odparowywali wszystko, co znalazło się w zasięgu strzału.
– Bzdury pan wygaduje, poruczniku! – żachnął się Lupos.
– Badałam sprawę tych zaginięć, komandorze – powiedziała Sniegowa z naciskiem. – To musiał zrobić właśnie ten okręt! Sześćset dwadzieścia jeden osób. Tyle zaginęło. A to – wskazała oskarżycielsko na ekran – jest sprawca tej hekatomby! – Jej głos nie był już beznamiętny.
Lupos spoglądał z konsternacją to na nią, to na ekran, podobnie zresztą jak reszta obsady mostka, nie wyłączając skarconych przed paroma chwilami łącznościowców.
Jedynie kapral Kulak nie wyglądał na poruszonego. Nałożył słuchawki i wrócił do obserwacji przyrządów.
– Jeżeli ich nie powstrzymamy, przedrą się na orbitę AEgira – dodał ponuro Moss.
– Komandorze, przekaz tekstowy z Habitatu Szóstego – zakomunikował nagle Kulak. – Przesłać na pański terminal?
– Po prostu zreferuj – odparł Lupos, masując skronie.
Był zmęczony, bolała go głowa, w głębi duszy wciąż jeszcze odczuwał pobitewny stres. Utarczka ze skuńskimi myśliwcami, które wyroiły się niespodziewanie w przestrzeni pomiędzy Epsilon Eridani a jej najbliższą planetą, AEgirem, i obskoczyły jego krążownik, kosztowała go utratę wszystkich bezzałogowych szperaczy eskorty. Prawdę mówiąc, gdyby nie refleks inżynier Sniegowej, która w ostatniej chwili odpaliła napęd pulsacyjny, oraz brawura dowódcy eskorty, pułkownika Dresslera, prawdopodobnie z życiem pożegnaliby się wszyscy na okręcie. Dzięki tym dwojgu krążownik wyszedł ze starcia jedynie mocno pokiereszowany.
– Chwileczkę… – Kulak jeszcze raz przebiegł wzrokiem tekst depeszy. – Ci geniusze przysłali zaszyfrowaną! – jęknął. Z wnęki pod blatem konsoli wyjął plik pożółkłych ze starości tablic deskrypcyjnych.
– Jakie kodowanie? – zapytała ze swojego stanowiska Sniegowa. Podniosła się z miejsca i kołysząc biodrami, podeszła do kartkującego archaiczną książkę szyfrów łącznościowca.
– A skąd niby mam wiedzieć?! – warknął z irytacją kapral. – Same zera i jedynki. Pierwszy raz coś takiego widzę na żywo!
–