Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję - Sławomir Nieściur


Скачать книгу
się w szybkim tempie trzy roje punkcików. Jedno ze skupisk było tuż przy molochu.

      – Wielokrotne trafienie – zameldował porucznik zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy doskonale widzieli znikające jeden po drugim symbole pocisków kinetycznych.

      – Albo i nie – mruknął pod nosem Lupos. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekran. Z doświadczenia wiedział, że młoty są naprawdę skuteczne tylko wobec mniejszych, słabiej opancerzonych lub wcześniej uszkodzonych w boju spotkaniowym jednostek, czyli takich, które nie miały szans ani ich zestrzelić, ani też uciec przed szarżującymi bezzałogowcami.

      Ogromne, wydrążone w środku bryły kamienia, bo tym w istocie były okręty wojenne Skunów, wyposażone dodatkowo w potężne systemy defensywne, młoty mogły jedynie spowolnić.

      – Druga formacja w celu! – znowu zameldował porucznik. – Oumuamua przyspieszył. Trzy tysięczne świetlnej. Trzecia formacja… chybiła – dodał po chwili.

      Na mostku rozległ się chóralny jęk zawodu. Lupos jeszcze głębiej zapadł się w fotel.

      – Wystrychnęli nas na dudka – stwierdził ponuro. – Te myśliwce, które nas zaatakowały, miały za zadanie odciągnąć nasze siły jak najdalej od sektora, wykrwawić, żeby ten gigant mógł spokojnie przeorać nasze pozycje… – Zrezygnowanym gestem musnął jeden z przycisków, wyłączając tym samym terminal, po czym obrócił się z fotelem w stronę Sniegowej.

      – Rozkodowałam wiadomość – poinformowała inżynier. – Standardowy komunikat, nadany na wszystkich pasmach. Wykryli wroga i proszą o wsparcie.

      – Naprawdę nie mamy tam żadnych sił? – Komandor spojrzał na Mossa błagalnie, jakby spodziewał się, że ten wyciągnie nagle jakiegoś ukrytego w rękawie asa i oznajmi z tą charakterystyczną dla siebie nutką pyszałkowatości, że jednak coś jest.

      – Tylko automaty, żadnych załogowców – odparł oficer ze smutkiem.

      – Kurwa mać! Jak długo potrwa naprawa uszkodzeń?

      – Za długo, panie komandorze – odrzekł ponuro Moss. – Montaż podzespołów nadajnika potrwa co najmniej cztery godziny, drugie tyle zajmie kalibracja systemu. No i musimy zaczekać na nowy deflektor. Dwie doby minimum, a i to pod warunkiem, że tutejsza biurokracja nie opóźni terminów dostaw.

      – Komandorze, napisali, że na Habitatach Szóstym, Czwartym oraz Jedenastym przebywają aktualnie jedynie służby techniczne! Właśnie rozpoczął się sezon rehabilitacyjny! – wykrzyknęła z radością Sniegowa. – Populacje są już w enklawach, na planecie! – Uradowana, zaklaskała w dłonie jak mała dziewczynka.

      Poorane zmarszczkami oblicze komandora wygładziło się, na wąskich ustach zaigrał uśmiech. Lubił tę dziewczynę, jej entuzjazm, ale przede wszystkim cenił niezwykły profesjonalizm.

      – Doskonale – powiedział, wstając. – Monitorujcie to draństwo – zwrócił się do łącznościowców. – Zapisy zrzucajcie na serwery stacji. Prędzej czy później ktoś je odczyta.

      – Czy nadal mam wywoływać pułkownika? – spytał Kulak.

      – Tak, aż do skutku. Może pan ustawić pętlę. Gdy się odezwie, natychmiast proszę łączyć na mój komunikator. Poruczniku, pani inżynier, pójdziecie ze mną. – Lupos wskazał ręką na wyjście. – Musimy przedyskutować kilka spraw.

      2

      Habitat Czwarty

      Wysoka orbita AEgira

      – Kolizja. Personel techniczny proszony jest na stanowiska. Powtarzam: kolizja. Personel techniczny proszony jest na stanowiska.

      Monotonny, pozbawiony jakiejkolwiek intonacji głos zaszeleścił we wszystkich pomieszczeniach habitatu. Chwilę później zagłuszył go pulsujący jęk syren alarmowych. Światło lamp przeszło płynnie z kojącej żółci w drapieżną, krwistą czerwień.

      Drzemiący w wyściełanej pianką komorze medkomu Ian poruszył się niespokojnie, otworzył oczy i zdecydowanym gestem odsunął ramię iniektora. Urządzenie piknęło ostrzegawczo, dysze podawcze natychmiast znikły w gąbczastej otulinie zasobnika z roztworem regeneracyjnym.

      Zapachniało wanilią. Lubił tę woń, nieodmiennie wprawiała go w dobry nastrój. Uśmiechając się błogo, nabrał głęboko powietrza raz i drugi, aż zakręciło mu się w głowie. Powoli opuścił nogi na podłogę i ostrożnie wstał.

      Umieszczona na czubku automatu medycznego końcówka optyczna śledziła jego ruchy czarną jak smoła źrenicą obiektywu. Jej antyradiacyjna przesłona opuszczała się i podnosiła niczym ludzka powieka, połyskujące srebrem chwytaki czekały w pogotowiu, by wystrzelić w kierunku pacjenta i podtrzymać go, gdyby stracił równowagę.

      Na przegubie jednego z nich dostrzegł brunatną plamkę zaschłej krwi.

      – Kolizja. Personel techniczny… – przez jazgot alarmu przebił się komunikat.

      Ian westchnął ciężko, podszedł do ściany i kolejno dezaktywował głośniki – szczęściem dla niego właśnie w tym pomieszczeniu umieszczony był panel kontrolny dla całej sekcji medycznej.

      Po kilku próbach udało mu się wyregulować także oświetlenie do standardowej ciepłożółtej barwy.

      W salce znowu zrobiło się cicho i przytulnie. Na tyle przytulnie, że przez chwilę poczuł przemożną ochotę, by wślizgnąć się z powrotem do komory, okryć szczelnie kocem termicznym i spać dopóty, dopóki krążąca w żyłach mieszanka regeneracyjna nie odbuduje każdej uszkodzonej komórki.

      „Jeszcze będzie okazja” – pomyślał, sięgając po wiszący na haku uniform.

      Dioda doczepionego do mankietu komunikatora migała zielono, sygnalizując przychodzące połączenie. Zignorował ją. Na ogromnej stacji przebywało aktualnie zaledwie pięć osób: on, trzech techników i szef zmiany – wiecznie skwaszony inżynier Simon Duvall. Żaden z nich nie byłby na tyle bezczelny, żeby wydzwaniać do niego, gdy przebywał w komorze leczniczej, zatem w grę mogła wchodzić jedynie transmisja z „Rubieży”. Namiary na jego komunikator osobisty mieli wszyscy członkowie załogi krążownika, od komandora począwszy, na konserwatorze modułów sanitarnych kończąc. Nie miał ochoty z nimi rozmawiać. Jeszcze nie.

      Ubrał się i ponownie stanął przed panelem. Ze szczeliny nad mozaiką przycisków wysunęła się tacka z poziomym wyświetlaczem. Ekranik urządzenia pokryty był siateczką pęknięć i – podobnie jak manipulator medkomu – zachlapany krwią.

      – Podaj wynik skanowania – powiedział Ian głośno i wyraźnie, by nie najwyższej klasy obwody aparatury medycznej mogły prawidłowo zinterpretować komendę.

      Automat zadziałał zgodnie z poleceniem i podłączył jedno z ramion do gniazda w bocznej ściance komory, inicjując tym samym transfer danych biometrycznych.

      – Podaj postęp kuracji! – Starając się nie dotykać plam krwi, Ian musnął kwadracik czytnika linii papilarnych. – Siedem trzy zero sześć dwa pięć – wyrecytował kod swojego identyfikatora, słysząc za plecami serię kliknięć.

      – Skanowanie. Obiekt numer sześć tysięcy dwanaście. Ian Dressler. Kod siedem trzy zero sześć dwa pięć. Pierwotny odczyt: minus trzydzieści. Status: niezdolny do pełnienia obowiązków służbowych, przewidywany okres niezdolności: trzydzieści koma pięć doby standardowej. Zalecenie: cykl regeneracyjny trzeciego stopnia – oznajmił automat miłym kontraltem.

      Ian sapnął, pauzując program. Niewiele brakowało.

      Był odrobinę zaskoczony. Wleczony przez jednego z techników do ambulatorium, zdawał sobie sprawę, że mocno oberwał, ale że aż tak? Owszem, bolała go wtedy głowa,


Скачать книгу