Winne Wzgórze Tom 2 Nadzieja. Dorota Schrammek
innych. Spowodowała to pewnie starość, a nie nagła potrzeba przebywania z drugim człowiekiem.
– Skąd pan jest? – zapytał, gdy gość umył ręce i wyszedł z łazienki.
Podał mężczyźnie szklankę wody. Widać było, że wędrował od jakiegoś czasu. Kloszardem nie był, ale przemierzył sporo kilometrów pieszo, co Tadeusz wywnioskował po zniszczonych butach i zakurzonych nogawkach spodni.
– Mam na imię Radosław. Jestem z Rosji. Tam się urodziłem. Moja babcia pochodziła z Polski. Mieszkała w okolicach Białogardu. Nie żyje od kilku lat. W dzieciństwie spędzałem u niej każde wakacje.
– I teraz przyjechałeś do pracy? – Tadeusz mimowolnie zaczął zwracać się do niego bezpośrednio.
– Studiowałem filologię polską i rosyjską w obu krajach. Mogę wykładać te przedmioty. Tylko gdyby jeszcze zapał do pracy był należycie wynagradzany… Więcej zarobię podczas jednego dnia fizycznej roboty w waszym kraju niż po tygodniu za wschodnią granicą – zrobił małą pauzę, aby się napić. – Dziękuję za wodę. Idę kosić.
Po chwili dał się słyszeć regularny warkot kosiarki. Tadeusz przyglądał się pracownikowi, stojąc w oknie. Nie miał zastrzeżeń. Dwie godziny później teren wyglądał zgoła inaczej. Równiutko przystrzyżony, prezentował się zdecydowanie porządniej. Tadeusz oczami wyobraźni zobaczył minę Kacperka, któremu wygodniej będzie się spacerowało po wykoszonym trawniku.
– Warto go podlać od razu – powiedział Radosław, ocierając pot z czoła. – Jeśli będzie pan to robił co wieczór, zieleń szybko odbije.
Gospodarzowi wstyd było przyznać, że i tę sprawę zaniedbał. W drewutni były jakieś węże, ale nawet nie wiedział, gdzie je przymocować. Przyglądał się uważnie Rosjaninowi, który nie czekając na zachętę, wyciągnął je z pomieszczenia i przytwierdził do kranu w ścianie domu. Odkręcił zawór i po chwili spalona trawa syciła się świeżą, chłodną wodą. Deszcz nie padał tutaj niemal od dwóch miesięcy, nie licząc sporadycznych burz dających krótkotrwałe ulewy. To jednak za mało, by roślinność normalnie rosła. Od wody bił przyjemny chłodek. Ptaki się zleciały, aby zamoczyć pióra i spragnione dzioby. Widać było, że praca sprawia Radosławowi przyjemność. Do koszenia ściągnął koszulkę. W promieniach schodzącego powoli ku ziemi słońca wyglądał niczym młody bóg. Widać było, że wykonywał w życiu niejedną pracę fizyczną. Miał solidnie wyrzeźbione mięśnie. Do tego był mocno opalony. Gdy zaśpiewał po rosyjsku Oczy czarne, Tadeusz z prawdziwą przyjemnością wsłuchał się w melodyjny głos. Sam, jak nigdy, nucił pod nosem.
– Jeszcze coś dla pana zrobić? – zapytał Rosjanin, gdy schował sprzęt tam, skąd go wyciągnął.
– Na dzisiaj to chyba koniec. Ile się należy?
Radosław milczał przez chwilę.
– Tyle, żebym nie był jutro głodny – odpowiedział w końcu.
Tadeusz wyciągnął z portfela stuzłotowy banknot i podał pracownikowi.
– To za dużo – odezwał się tamten, skrępowany.
– W sam raz – stwierdził gospodarz kategorycznie i wepchnął pieniądze młodszemu mężczyźnie. – Dokąd teraz idziesz?
– Pokręcę się trochę po okolicy. Może złapię zlecenie na dłużej. – Radosław się uśmiechnął. – A jeżeli nie, to przynajmniej spędzę trochę czasu na tych cudownych terenach. Dziękuję za wszystko! Niech Bóg ma pana w opiece! Wcale nie musiał mi pan ufać.
– Proszę zjawić się za kilka dni – powiedział Tadeusz z namysłem. – Będę miał kilka prac do wykonania. Najlepiej w czwartek przed południem.
Mężczyźnie na nowo rozświetliły się oczy.
– Nie zawiodę! Dobrej nocy!
Założył koszulkę, na plecy wrzucił plecak, a pas niewielkiej gitary przerzucił przez ramię. Pomachał Tadeuszowi i ruszył w stronę głównej drogi. Do bramki dolatywał jego śpiew. Mężczyzna przyglądał się gościowi, którego nadal oświetlało zachodzące słońce. To typ, za którym większość kobiet szaleje. Te czarne oczy mogą jeszcze sporo namieszać na Winnym Wzgórzu, pomyślał gospodarz.
Rozdział 7. Gdzie kucharek sześć…
Dorotę od rana bolała głowa. Zbudziła się wcześnie i gdy wyjrzała za okno, dostrzegła mgły nad łąkami. Niebo zaciągnęły chmury. Nie oglądała prognozy pogody, bo nie przypuszczała, że ten ranek będzie różnił się od dotychczasowych. Zerknęła na taras, czy przypadkiem nie zostawiła prania na zewnątrz. Gdy jeszcze w koszuli nocnej wyszła na dwór, zorientowała się, że nie spadła ani kropla deszczu. Poranna mgła nie wiadomo skąd się wzięła. Kobieta przez chwilę spacerowała wzdłuż płotu. W mieście nie mogłaby sobie na to pozwolić. Nawet wyjście na balkon w stroju zarezerwowanym do sypialni wydawałoby się nieobyczajne. Tutaj nikt nie zwracał na to uwagi. Najbliższe zabudowania były oddalone o jakieś czterysta metrów. Mogła sobie hasać nawet nago, gdyby nie fakt, że ma dwóch synów, którzy w każdej chwili mogą wybiec z domu i ją zobaczyć.
Spacerowała po ogrodzie w krótkiej, koronkowej, prześwitującej koszulce, która ledwo zakrywała jej pupę. Czuła się niczym Zosia z Pana Tadeusza, choć od bohaterki dzieliło ją ponad dwadzieścia lat. Zastanawiała się, czy ten poranny ból głowy to efekt niskiego ciśnienia, czy oznaka nadchodzącej starości. Na to drugie chyba nieco za wcześnie. Ma trzydzieści osiem lat, a to dobry wiek dla kobiety. Skóry jeszcze nie pokryły zmarszczki, bo codziennie wieczorem nakładała na twarz krem odżywczy, a raz w tygodniu maseczkę nawilżającą. Ważyła odpowiednio, a biust pozostawał jędrny. Z usług kosmetyczki korzystała raz na pół roku. No, może rozstępy ją nieco denerwowały. Nie stosowała żadnego środka, bo kreski na skórze wydawały się niewielkie. Może w dziennym świetle są bardziej widoczne?
Dorota zerknęła, czy nie stoi na wprost kuchennych okien. Zadarła kusą koszulkę i przejechała dłonią po pośladkach, a potem po udach. Skóra nie wałkowała się. Była przyjemnie naprężona. Kobieta sprawdziła drugą stronę. Też wszystko wydawało się w porządku. Pomyślała, że skoro już tak się ogląda, to skontroluje jeszcze biust. Włożyła dłoń w dekolt i przymknęła oczy, bo niespodziewanie zza chmur wyjrzało słońce.
– Nie lepiej robić to w zaciszu sypialni? – Zza płotu dobiegł ją nieoczekiwanie męski głos.
Niemal podskoczyła, wystraszona. Wyciągnęła dłoń i szybciutko obciągnęła koszulkę.
– Kim pan jest?! – spytała ostro, patrząc na niespodziewanego gościa siedzącego w trawie tuż za jej płotem. Nie zauważyła go wcześniej. Widać do tej pory musiał leżeć. – Co pan tu robi?! Ładnie podglądać obce kobiety?!
– Jakie podglądać? Przecież to pani wyszła na ogród, by się obnażać. Odezwałem się w odpowiednim momencie, by przypadkiem nie straciła pani twarzy. Ale rzeczywiście, lepszym miejscem do pieszczot jest sypialnia. – Mrugnął okiem.
Dorota zrobiła się niemal purpurowa. Oddychała głęboko, z trudem hamując wybuch.
– Nie robiłam tego, co usiłuje mi pan wmówić! Poza tym jestem u siebie!
– Proszę kontynuować, jakby mnie tu w ogóle nie było. – Radosław ponownie położył się w trawie. Ledwo było go widać.
Kobieta kipiała złością i wstydem. Była zła na siebie, że zachciało się jej porannych spacerów prawie nago. Ta koszulka więcej odkrywała, niż chroniła. Dorota przypomniała sobie, że kiedyś Arek uwielbiał, gdy