Blask Chwały . Морган Райс
miejsce, w którym moglibyśmy się schronić przez noc?
Chłopiec spojrzał na Thora i wzruszył ramionami z niepewną miną. Wahał się.
– Chyba nie powinienem – powiedział. – Dziadek będzie zły.
Nagle Krohn wychynął zza Thora i podszedł do chłopca – jego oczy rozpromieniły się radością.
– Jejku! – krzyknął.
Krohn zaczął lizać chłopca po twarzy, a ten śmiejąc się radośnie wyciągnął rękę i pogładził Krohna po głowie. Chłopiec przyklęknął, opuścił włócznię i objął Krohna. Zdawało się, że Krohn też go objął i chłopiec zaczął się śmiać bez opamiętania.
– Jak się wabi? – zapytał chłopiec. – Co to jest?
– Wabi się Krohn – powiedział Thor z uśmiechem. – To rzadki gatunek białej pantery. Pochodzi zza oceanu. Z Kręgu. My też stamtąd pochodzimy. Polubił cię.
Chłopiec pocałował Krohna kilka razy, po czym w końcu wstał i spojrzał na Thora.
– Cóż – powiedział chłopiec z wahaniem. – Chyba mogę was zaprowadzić do naszej wioski. Oby dziadek za bardzo się nie złościł. Jeśli się zezłości, będziecie w tarapatach. Chodźcie za mną. Musimy się pospieszyć. Za chwilę zapadnie zmrok.
Chłopiec odwrócił się i zaczął przedzierać się przez dżunglę, a Thor i pozostali ruszyli za nim. Thor był zdumiony zręcznością chłopca i tym, jak dobrze znał dżunglę. Trudno było za nim nadążyć.
– Ludzie pojawiają się tutaj od czasu do czasu – odezwał się chłopiec. – Ocean, prąd niosą ich prosto do przystani. Niektórzy ludzie idąc od morza przecinają tędy, w drodze w jakieś inne miejsce. Większości z nich nie udaje się przeżyć. Pożera ich któryś z leśnych stworów. Wy mieliście szczęście. Są tu stwory znacznie gorsze niż gatorbestie.
Thor przełknął ślinę.
– Gorsze niż to? Na przykład jakie?
Chłopiec pokręcił głową, nie przerywając wędrówki.
– Nie chcecie wiedzieć. Byłem tu świadkiem strasznych rzeczy.
– Jak długo tu jesteś? – spytał Thor, zaciekawiony.
– Całe życie – odrzekł chłopiec. – Mój dziadek nas tu przeniósł, kiedy byłem mały.
– Ale czemu tutaj, w to miejsce? Z pewnością istnieją miejsca bardziej przyjazne niż to.
– Nie znasz Imperium, prawda? – spytał chłopiec. – Wszędzie są żołnierze. Nie tak łatwo się przed nimi ukryć. Jeśli nas złapią, zrobią z nas niewolników. Ale tutaj rzadko się zapuszczają – nie tak głęboko w dżunglę.
Kiedy przedzierali się przez gęstwinę listowia, Thor uniósł dłoń, żeby odsunąć liść ze swojej drogi, lecz chłopiec odwrócił się i odepchnął jego rękę, krzycząc:
– NIE DOTYKAJ TEGO!
Wszyscy się zatrzymali, a Thor spojrzał na liść, którego niemal dotknął. Był ogromny, żółty i zdawał się być zupełnie nieszkodliwy.
Chłopiec uniósł swój kij i lekko przytknął jego koniec do liścia. Kiedy to zrobił, liść nagle i niezwykle szybko owinął się wokół niego. Towarzyszył temu świszczący dźwięk. Czubek kija wyparował.
Thor był w szoku.
– Liść rankli – powiedział chłopiec. – Trucizna. Gdybyś go dotknął, nie miałbyś już dłoni.
Thor rozejrzał się po listowiu z nowo odkrytym szacunkiem. Nie mógł się nadziwić, jak dużo mieli szczęścia, że spotkali tego chłopca.
Ruszyli w dalszą wędrówkę. Teraz wszyscy trzymali już ręce blisko ciała. Starali się bardziej uważać, patrzeć pod nogi.
– Trzymajcie się blisko siebie i idźcie dokładnie po moich śladach – powiedział chłopiec. – Niczego nie dotykajcie. Nie próbujcie jeść tych owoców. I nie wąchajcie tych kwiatów – chyba że chcecie zemdleć.
– Hej, a to co? – zapytał O’Connor, odwracając się i patrząc na ogromny owoc zwieszający się z gałęzi, długi i wąski, błyszczący na żółto. O’Connor zrobił krok w jego stronę, wyciągając dłoń.
– NIE! – krzyknął chłopiec.
Lecz było już za późno. Kiedy go dotknął, ziemia pod nimi zapadła się i Thor poczuł, że ześlizguje się w dół, osuwając się po zboczu spływającym błotem i wodą. Spadali z lawiną błota i nie mogli się zatrzymać.
Z krzykiem sunęli w dół przez setki stóp, prosto w czarną otchłań dżungli.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Erec siedział na końskim grzbiecie i oddychał ciężko, przygotowując się do ataku na dwustu wojowników, którzy stali przed nim. Walczył mężnie i udało mu się położyć pierwszych stu – lecz teraz jego ramiona osłabły, ręce zaczęły drżeć. Jego umysł mógł walczyć po wsze czasy – lecz nie wiedział, jak długo jego ciału starczy sił, by dotrzymać mu kroku. Zamierzał dać z siebie wszystko, jak we wszystkim, co robił przez całe swoje życie, i pozwolić przeznaczeniu podejmować decyzje.
Erec krzyknął i ponaglił kopnięciem konia, którego ukradł jednemu z przeciwników, i przypuścił szarżę na żołnierzy.
Oni zaszarżowali na niego, zagłuszając jego samotny okrzyk swoim, wściekłym. Na tym polu przelało się już sporo krwi i najwyraźniej żadna ze stron nie zamierzała odejść, dopóki nie wykończy przeciwnika.
Kiedy szarżował, Erec dobył zza pasa noża, wycelował i cisnął przed siebie w dowodzącego żołnierza. Był to rzut idealny – Erec trafił w gardło i wojownik złapał się za szyję, puszczając wodze i spadając z konia. Wpadł pod kopyta innych koni, i kilka z nich potknęło się o niego i przewróciło na ziemię. Erec właśnie na to liczył.
Uniósł oszczep w jednej ręce, tarczę w drugiej, opuścił zasłonę hełmu i natarł z całych sił. Miał zamiar zaszarżować na tę armię najszybciej i najmocniej, jak tylko potrafił, przyjąć wszystkie uderzenia, które miały na niego spaść i wyciąć linię przez środek wojska.
Erec z krzykiem przypuścił szarżę na grupę. Wszystkie te lata potyczek na turniejach opłaciły się – Erec z wielką wprawą użył oszczepu, kładąc jednego żołnierza po drugim, strącając ich po kolei. Pochylił się nisko, a w drugiej ręce trzymał tarczę, którą się osłaniał; czuł, że zewsząd spada na niego grad ciosów, na jego tarczę, na jego zbroję. Uderzały w niego miecze, topory i buzdygany, istna burza metalu, i Erec modlił się, by jego zbroja wytrzymała. Zacisnął mocniej dłoń na oszczepie, strącając tylu wojowników, ilu się dało, kiedy szarżował, wycinając sobie ścieżkę w tej sporej grupie.
Erec nie zwalniał i po mniej więcej minucie jazdy w końcu wynurzył się po drugiej stronie, znalazł się na otwartej przestrzeni. Przejechał siejąc zniszczenie przez środek grupy żołnierzy. Zabił najmniej dwunastu z nich – ale nie przyszło mu to łatwo. Ciężko oddychał, jego ciało rozrywał ból, brzęk metalu wciąż rozbrzmiewał mu w uszach. Czuł się tak, jak gdyby przepuszczono go przez przyrząd do mielenia. Spojrzał w dół i zobaczył, że jest pokryty krwią; na szczęście nie czuł, by zadano mu jakieś większe rany. Wyglądało na to, że to tylko niewielkie rozcięcia i draśnięcia.
Erec zatoczył ogromne koło, odwracając się znowu w stronę armii i gotując się na kolejne starcie. Ci również odwrócili się, szykując się raz jeszcze do szarży. Erec był dumny ze swych dotychczasowych zwycięstw, lecz coraz trudniej było mu złapać oddech i wiedział, że jeszcze jedno przejście przez tę grupę może go wykończyć.