Marsz Przetrwania. Морган Райс
jej krzyków, od podmuchów wichru – dał się słyszeć inny hałas – być może jedyny odgłos, który w tej chwili potrafił sprawić, że po plecach przebiegł jej dreszcz.
Były to krzyki ciżby. Rozwścieczonej ciżby wieśniaków, którzy – jak wiedziała – przyszli zabić jej dziecię.
Rea zebrała każdą pozostałą jej jeszcze uncję siły – siły, której nie wiedziała nawet, że jej pozostała – i, drżąc, zdołała jakoś podnieść się z ziemi. Pojękując i krzycząc upadła chwiejnie na kolana. Wyciągnęła rękę ku drewnianemu kołkowi na ścianie i zebrawszy wszystkie siły podniosła się z głośnym krzykiem.
Nie wiedziała już sama, czy ból był większy, gdy leżała, czy gdy stała. Nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Głosy ciżby były coraz głośniejsze, coraz bliższe i wiedziała, że niebawem się zjawią. Nie miałaby nic przeciwko swej śmierci. Lecz gdy chodziło o jej dziecię – to co innego. Musiała upewnić się, że to dziecię będzie bezpieczne, bez względu na to, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić. Było to niezwykle dziwne, lecz czuła się bardziej przywiązana do życia tego dziecięcia niż swego własnego.
Rea zdołała dotrzeć chwiejnym krokiem do drzwi i oparła się o nie, podtrzymując się o klamkę. Stała tak, oddychając z trudem przez kilka sekund, wspierając się na klamce i zbierając siły. Wreszcie przekręciła ją. Chwyciła stojące przy ścianie widły i, wspierając się na nich, otworzyła drzwi.
Reę zaskoczył nagły podmuch wiatru i śniegu, tak zimny, że zaparło jej dech. Usłyszała także okrzyki niosące się przez wiatr i serce jej zamarło, gdy w oddali ujrzała pochodnie, zmierzające ku niej krętą drogą niby rozwścieczone świetliki pośród nocy. Podniosła wzrok na niebo i pomiędzy chmurami dojrzała ogromny, czerwony księżyc, który zdawał się zajmować cały nieboskłon. Rea wciągnęła gwałtownie powietrze. To niemożliwe. Nigdy nie widziała, by księżyc rzucał czerwoną poświatę i nigdy nie widziała go podczas burzy. Poczuła mocne kopnięcie w brzuchu i nagle wiedziała bez cienia wątpliwości, że ten księżyc był znakiem. Miał ukazać się podczas narodzin jej dziecięcia.
Kim on jest? – zastanawiała się.
Rea opuściła dłonie i złapała się za brzuch, czując jak inna osoba porusza się wewnątrz niej. Czuła jego siłę, pragnął wyrwać się na zewnątrz, jak gdyby chciał sam walczyć z tymi ludźmi.
Wtem nadeszli. Płonące pochodnie rozświetliły ciemność i zjawiła się przed nią ciżba, wyłoniwszy się z uliczek. Zmierzała prosto na nią. Gdyby była dawną sobą – silną, zręczną – stawiłaby im czoła. Lecz ledwie była w stanie chodzić – ledwie stała na nogach – i nie mogła się teraz z nimi zmierzyć. Nie kiedy jej dziecię miało przyjść na świat.
Rea poczuła jednak, że przepływa przez nią pierwotny gniew i pierwotna siła, pierwotna siła – jak wiedziała – jej dziecięcia. Poczuła także przypływ adrenaliny i ból na chwilę zelżał. Przez krótką chwilę poczuła się znów sobą.
Pierwszy z wieśniaków zbliżał się do niej. Niski, gruby mężczyzna biegł na nią z wyciągniętym przed siebie sierpem. Gdy znalazł się już przy niej, Rea odchyliła się w tył, chwyciła widły obiema rękami, odsunęła się na bok i wydając z siebie pierwotny krzyk wbiła je prosto w jego brzuch.
Mężczyzna zatrzymał się, zaszokowany, po czym osunął się u jej stóp. Ciżba także zatrzymała się, patrząc na nią w szoku, wyraźnie się tego nie spodziewając.
Rea nie czekała. Szybkim ruchem wyciągnęła widły, obróciła nimi nad głową i zdzieliła kolejnego wieśniaka w policzek, gdy mężczyzna rzucił się na nią z pałką. Ten także runął w śnieg u jej stóp.
Rea poczuła okropny ból w boku, gdy inny mężczyzna ruszył naprzód i rzucił się na nią, powalając w śnieg. Prześlizgnęli się kilka stóp, a dziewczyna jęknęła z bólu, gdy poczuła jak dziecię kopie w jej brzuchu. Mocowała się z mężczyzną w śniegu, walcząc o życie i gdy na chwilę rozluźnił uścisk, zdesperowana Rea zatopiła zęby w jego policzku. Mężczyzna wrzasnął, gdy zacisnęła je mocno, aż rana zaczęła broczyć krwią. Rea czuła jej smak i nie zamierzała puścić, myśląc o swym dziecięciu.
Wreszcie mężczyzna stoczył się z niej, chwytając się za policzek, a Rea spostrzegła swą szansę. Ślizgając się na śniegu podniosła się na nogi, gotowa do ucieczki. Niemal jej się to udało, gdy poczuła nagle, jak czyjaś dłoń chwyta ją od tyłu za włosy. Ten mężczyzna niemal wyrwał jej włosy z głowy, powalając ją z powrotem na ziemię i ciągnąc za sobą. Obejrzawszy się ujrzała gniewną twarz Severna.
– Powinnaś była usłuchać, gdyś miała szansę – wycedził przez zęby ze złością. – a teraz zginiesz razem ze swym dziecięciem.
Rea usłyszała radosne okrzyki ciżby i wiedziała, że przyszedł na nią czas. Zamknęła oczy i modliła się. Nie była nigdy wierzącą osobą, lecz w tej chwili zwróciła się do Boga.
Proszę każdą cząstką tego, kim jestem, by to dziecię ocalało. Możesz pozwolić, bym ja zginęła. Tylko ocal dziecię.
Jak gdyby jej modlitwy zostały wysłuchane, poczuła nagle, że zaciśnięta na jej włosach dłoń rozluźnia się i jednocześnie usłyszała głuchy huk. Podniosła głowę, zaskoczona, zastanawiając się, co też mogło się stać.
Gdy zobaczyła, kto przyszedł jej z pomocą, była zaskoczona. Był to chłopak – Nick –młodszy od niej o kilka lat. Był synem zwykłego chłopa, jak ona. Nie był szczególnie lotny i inni zawsze naśmiewali się z niego. Rea jednak zawsze okazywała mu dobroć. Być może pamiętał o tym.
Rea patrzyła, jak Nick unosi pałkę i uderza Severna w bok głowy, strącając go z niej.
Nick stanął przed ciżbą, wyciągając przed siebie pałkę i odgradzając dziewczynę od nich.
– Uciekaj, już! – krzyknął do niej. – Nim cię zabiją!
Rea spojrzała na niego z wdzięcznością i zaskoczeniem. Ta ciżba z pewnością pogruchocze mu kości za to, co zrobił.
Dziewczyna skoczyła na równe nogi i puściła się biegiem przed siebie, ślizgając się po drodze, zdeterminowana, by uciec daleko póki miała jeszcze na to czas. Skryła się w uliczkach, ale nim w nich zniknęła, zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Nick zamachuje się z furią na wieśniaków i uderza kilku z nich pałką. Kilku mężczyzn jednak natarło i powaliło go na ziemię. Gdy nie stał im już na drodze, ruszyli w ślad za nią.
Rea biegła. Z trudem chwytając oddech pokonywała kręte uliczki w poszukiwaniu schronienia. Dysząc i walcząc z ogromnym bólem, nie wiedziała, jak długo zdoła jeszcze uciekać.
Wreszcie wbiegła do głównej części osady, w której stały wspaniałe kamienne zabudowania. Gdy zerknęła przez ramię, z przerażeniem zobaczyła, że się zbliżają. Byli już niecałe dwadzieścia stóp za nią. Wciągnęła gwałtownie powietrze, bardziej potykając się niż biegnąc. Wiedziała, że zbliża się jej kres. Nadchodziła kolejna fala bólu.
Wtem rozległo się głośne skrzypienie i gdy Rea podniosła wzrok, ujrzała, że otwierają się przed nią szeroko przedwieczne dębowe drzwi. Z zaskoczeniem ujrzała Fiotha, starego aptekarza, który wyglądał na zewnątrz ze swego niewielkiego kamiennego fortu z szeroko otwartymi oczyma, gestem przyzywając ją, by szybko weszła do środka. Fioth wyciągnął do niej rękę i szarpnął zaskakująco mocno jak na swój wiek, a Rea zataczając się przekroczyła próg dużego donżonu.
Mężczyzna zatrzasnął drzwi i zaryglował je za nią.
Po chwili rozległo się łupanie do drzwi, ręce i sierpy tuzinów wzburzonych wieśniaków próbowały je wyważyć. Drzwi jednak, ku nieopisanej uldze Rei, nie ustąpiły. Były