Marsz Przetrwania. Морган Райс

Marsz Przetrwania - Морган Райс


Скачать книгу
co przywdziejesz? – przerwała jej kuzynka. – Nie zdecydowałaś jeszcze, którą suknię…

      Powietrze przeszył nagły hałas, który natychmiast wzbudził w Genevieve przerażenie, sprawił, że wypuściła z rąk sierp i zwróciła się w stronę horyzontu. Nim w pełni go usłyszała, wiedziała już, że był to złowróżbny dźwięk, zwiastujący kłopoty.

      Odwróciła się i spojrzała uważnie w stronę widnokręgu, a wtedy jej złe przeczucia potwierdziły się. Dał się słyszeć tętent kopyt i zza wzgórza wyłoniły się konie. Serce jej zadrżało, gdy spostrzegła, że jeźdźcy przyodziani są w najświetniejsze jedwabie i gdy zobaczyła ich chorągiew – zieleń i złoto z niedźwiedziem pośrodku, znak rodu Norsów.

      Nadjeżdżali możnowładcy.

      Genevieve zadrżała z gniewu na ich widok. Ci chciwi ludzie pobierali wciąż kolejne dziesięciny od jej rodziny, od wszystkich rodzin w osadzie. Pozbawiali innych wszystkiego, a sami żyli jak królowie. Mimo tego wciąż było im mało.

      Genevieve patrzyła na jadących i modliła się z całego serca, by jedynie przejeżdżali obok, by nie zwrócili się w jej stronę. Nie widziała ich wszak na tych polach od wielu cykli słonecznych.

      Spostrzegła jednak z rozpaczą, jak nagle skręcają i jadą prosto na nią.

      Nie, modliła się w duchu. Nie teraz. Nie tutaj. Nie dzisiaj.

      Oni jechali jednak i jechali, zbliżając się coraz bardziej, wyraźnie zmierzając ku niej. Musiały roznieść się wieści o jej zaślubinach, a to zawsze sprawiało, że pragnęli wziąć, co tylko mogli, nim będzie za późno.

      Pozostałe dziewczęta bezwiednie zebrały się dokoła niej. Sheila obróciła się do niej i mocno chwyciła ją za rękę.

      – UCIEKAJ! – rozkazała, popychając ją.

      Genevieve odwróciła się i ujrzała rozciągające się przed nią przez mile puste pola. Wiedziała, jak niemądre by to było – nie zdołałaby uciec daleko. I tak by ją schwytali – lecz bez godności.

      – Nie – odrzekła ze spokojem, opanowana.

      Zamiast tego zacisnęła dłonie na sierpie i wyciągnęła go przed siebie.

      – Stanę z nimi do walki.

      Dziewczęta spojrzały na nią, wyraźnie zaskoczone.

      – Sierpem? – zapytała jej kuzynka głosem pełnym wątpliwości.

      – Być może nie mają złych zamiarów – wtrąciła druga kuzynka.

      Genevieve jednak patrzyła na zbliżających się mężczyzn i powoli pokręciła głową.

      – Mają – odrzekła.

      Patrzyła, jak się zbliżają i spodziewała się, że zwolnią – jednak ku jej zaskoczeniu, tak się nie stało. Pośrodku jechał Manfor, uprzywilejowany możnowładca w dwudziestym roku życia, którym gardziła, jeden z książąt królestwa, młodzieniec o szerokich ustach, jasnych oczach, złotych puklach i złośliwym uśmieszku, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nieustannie patrzył na wszystkich z góry.

      Gdy był już bliżej, Genevieve spostrzegła, że uśmiecha się okrutnie, przyglądając się jej ciału jak gdyby była kawałem mięsiwa. Był już niecałe dwadzieścia stóp od niej, a wtedy Genevieve uniosła sierp i dała krok naprzód.

      – Nie wezmą mnie – powiedziała, zdeterminowana, myśląc o Roysie. Jak nigdy żałowała teraz, że nie ma go przy niej.

      – Genevieve, nie! – krzyknęła Sheila.

      Genevieve puściła się biegiem ku nadjeżdżającym mężczyznom z uniesionym wysoko sierpem, czując krążącą w niej adrenalinę. Nie wiedziała, jakim sposobem zebrała w sobie tę odwagę, lecz udało jej się to. Biegnąc naprzód, zamachnęła się sierpem i cięła w dół w pierwszego z możnowładców, który jechał w jej kierunku.

      Mężczyźni byli jednak zbyt szybcy. Zjawili się niczym grom i gdy Genevieve zamachnęła się, jeden z nich jedynie uniósł pałkę, zatoczył nią koło i wytrącił jej sierp z dłoni. Dziewczyna poczuła, że dłonie zadrżały jej mocno i patrzyła bezsilnie, jak broń leci w powietrzu i wpada w pobliski łan zboża.

      Po chwili Manfor przejeżdżając obok niej galopem nachylił się i zdzielił ją w twarz wierzchnią stroną metalowej rękawicy.

      Genevieve krzyknęła, zatoczyła się od siły ciosu i wpadła twarzą w łany, ukłuta przeszywającym bólem.

      Konie zatrzymały się raptownie i gdy jeźdźcy zeskoczyli z nich, Genevieve poczuła na sobie czyjeś szorstkie ręce. Szarpnięciem postawili ją na nogi, otumanioną ciosem.

      Stanęła przy nich chwiejnie, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła przed sobą Manfora. Uśmiechnął się szyderczo, unosząc zasłonę hełmu i zdejmując go.

      – Puśćcie mnie! – syknęła. – Nie jestem waszą własnością!

      Usłyszała krzyki i obejrzawszy się zobaczyła, jak jej siostry i kuzynki rzucają się naprzód, próbując ją uratować – i patrzyła z przerażeniem, jak rycerze wymierzają ciosy rękawicami każdej z nich, aż upadły na ziemię.

      Genevieve usłyszała paskudny śmiech Manfora, który złapał ją, wrzucił na grzbiet swego wierzchowca i skrępował jej ręce. Po chwili dosiadł konia za nią, kopnął go i ruszył przed siebie. Odjeżdżali coraz dalej i dalej i Genevieve słyszała za sobą piski dziewcząt. Próbowała się szarpać, lecz była bezradna, gdyż mężczyzna trzymał ją niby w imadle.

      – Jakże się mylisz, dziewko – odrzekł ze śmiechem, jadąc dalej. – Jesteś moja.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      Royce stał pośród łanów pszenicy, tnąc sierpem. Serce miał pełne radości, gdy myślał o swej wybrance. Ledwie był w stanie uwierzyć, że nadszedł dzień jego zaślubin. Kochał Genevieve odkąd sięgał pamięcią i żaden dzień nie mógł się równać z dzisiejszym. Nazajutrz obudzi się u jej boku w ich własnej chacie i rozpoczną nowe życie. Czuł przyjemny ucisk w dołku. Niczego nie pragnął bardziej.

      Zamachując się sierpem, Royce myślał o swych nocnych ćwiczeniach z braćmi. We czterech ćwiczyli się bez ustanku drewnianymi mieczami, a czasem i prawdziwymi – dodatkowo obciążonymi, których niemal nie dało się podnieść – by nabrać siły i prędkości. Choć był młodszy od swych trzech braci, Royce zrozumiał, że już teraz jest lepszym wojownikiem niż oni, zręczniej włada mieczem, szybciej zadaje ciosy i broni. Wiedział, że jest inny. Nie wiedział jednak, w jaki sposób. I to nie dawało mu spokoju.

      Skąd – zastanawiał się – wzięła się ta zręczność w boju? Dlaczego tak bardzo różnił się od nich? Nie miało to zbyt wiele sensu. Byli braćmi, zrodzonymi z tej samej krwi, tej samej rodziny. Byli nierozłączni, wszystko robili razem, czy to ćwiczyli się w walce, czy pracowali w polu. Jedynie to rzucało cień niepokoju na ten radosny dzień: czy gdy się wyprowadzi, oddalą się od siebie? Po cichu przyrzekł sobie, że bez względu na wszystko nie pozwoli, by tak się stało.

      Zadumę Royce’a przerwał nagły hałas na obrzeżach pola, niezwykły odgłos o tej porze dnia, odgłos, którego nie chciał słyszeć w tak doskonały dzień jak ten. Konie. Pędzące ku nim.

      Royce odwrócił się i spojrzał w tamtą stronę, z miejsca zaniepokojony, jego bracia także. Jego niepokój jedynie pogłębił się, gdy ujrzał, że w jego stronę jadą siostry i kuzynki Genevieve. Nawet stąd Royce widział, że na ich twarzach maluje się panika, niepokój.

      Royce’owi trudno przychodziło zrozumienie tego, co widział. Gdzie jest Genevieve? Dlaczego dziewczęta jadą w jego stronę?

      I wtedy serce


Скачать книгу