Zaręczona . Морган Райс
nie zauważyć, że tłum uległ zmianie. Zrobiło się bardziej obskurnie, kilka osób otwarcie piło z flaszek, zataczając się, śmiejąc za głośno i jawnie łypiąc okiem na kobiety.
– DŻIN SPRZEDAJĘ! DŻIN! – wrzeszczał jakiś chłopiec, zaledwie dziesięciolatek, trzymając skrzynkę niewielkich, zielonych butelek z dżinem. – KUPUJCIE! PÓŁ PENSA! KUPUJCIE!
Caitlin znowu ktoś popchnął, a tłum jeszcze bardziej zgęstniał. Obejrzała się i zauważyła grupkę kobiet z nadmiernym makijażem, ubrane w grube, ważące z tonę suknie, wydekoltowane tak nisko, że widać była niemal całe piersi.
– Chcesz się zabawić? – wrzasnęła jedna z nich, najwyraźniej podpita, chwiejąc się na nogach. Podeszła do przechodnia, który odepchnął ją brutalnie.
Caitlin była zdumiona grubiaństwem w tej części miasta. Poczuła, jak Caleb instynktownie przysunął się do niej i objął ręką w pasie, okazując w ten sposób swoją opiekuńczość. Przyspieszyli kroku i przeciskali się przez tłum, Caitlin natomiast spuściła wzrok, by sprawdzić, czy Ruth nadal za nimi nadążała.
Wkrótce ulica skończyła się i ujrzeli przed sobą niewielką kładkę, a kiedy weszli na nią, Caitlin spojrzała w dół. Zobaczyła wielki znak z napisem Fleet Ditch i zdumiała się na widok tego, co znajdowało się poniżej. Był to niewielki kanał, szeroki może na dziesięć stóp, całkowicie wypełniony mętną wodą. Na jej powierzchni kołysały się najróżniejsze śmieci i odpady. Podniosła wzrok i zobaczyła ludzi oddających do kanału mocz, innych wrzucających tam zawartość nocników, kości kurcząt, domowe odpady i wszelkiego rodzaju paskudztwo. Wyglądało to jak jeden potężny, pływający ściek, niosący ze sobą wszystkie miejskie odpadki.
Popatrzyła, dokąd prowadził i w oddali zobaczyła, że wpadał do rzeki. Smród sprawił, że odwróciła głowę. Była to prawdopodobnie najohydniejsza rzecz, jaką przyszło jej wąchać w całym życiu. Nad powierzchnią unosiły się toksyczne opary, dzięki czemu okropny, uliczny odór był niczym róże w porównaniu z tym tutaj.
Szybko pokonali mostek.
Kiedy dotarli na druga stronę, Caitlin z ulgą stwierdziła, że wreszcie było tu szerzej i mniej tłoczno. Smród również osłabł, a po fetorze z kanału, codzienne uliczne zapachy już jej nie przeszkadzały. Uświadomiła sobie, że właśnie w ten sposób ludzie żyli szczęśliwie w takich warunkach: trzeba było przyzwyczaić się tylko, zważywszy na czasy, w których przyszło żyć.
Z każdym krokiem, okolica stawała się milsza oku. Po lewej stronie minęli ogromny kościół, na którego kamiennym gmachu widniały wyryte starannym, kaligraficznym pismem słowa: Świętego Pawła. Była to masywna świątynia z przepiękną, zdobioną fasadą sięgającą wysoko do samego nieba, górującą nad wszystkim wkoło. Caitlin nie mogła wyjść z podziwu dla piękna architektury tej budowli, która idealnie wpasowałaby się nawet w dwudziesty pierwszy wiek. Wydawała się taka nieprzystająca, górując nad całą drewnianą architekturą wokół. Caitlin zaczynała dostrzegać jak bardzo kościoły zawładnęły krajobrazem tych czasów i jak ważne były dla ludzi w nich żyjących. Były dosłownie wszechobecne. A dźwięk donośnych dzwonów rozbrzmiewał przez cały czas.
Caitlin przystanęła i zaczęła przyglądać się wiekowej architekturze. Nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że, być może, we wnętrzu kościoła czekała na nich jakaś wskazówka.
– Zastanawiam się, czy nie wejść? – spytał Caleb, odczytując jej myśli.
Ponownie przyjrzała się inskrypcji na pierścieniu.
Za Mostem, Za Niedźwiedziem.
– Jest mowa o jakimś moście – powiedziała, namyślając się.
– Właśnie jeden przeszliśmy – odparł Caleb.
Caitlin potrząsnęła głową. Coś jej nie pasowało.
– To była zaledwie kładka. Instynkt podpowiada mi, że to nie tutaj. Gdziekolwiek musimy się udać, mam przeczucie, że to nie tu.
Stojąc w miejscu, Caleb przymknął oczy. W końcu je otworzył.
– Ja również nic nie czuję. Ruszajmy dalej.
– Podejdźmy bliżej do rzeki – powiedziała Caitlin. – Jeśli mamy znaleźć jakiś most, to zakładam, że będzie w pobliżu rzeki. I z chęcią zaczerpnę trochę świeżego powietrza.
Zauważyła boczną uliczkę wiodącą na nadbrzeże oraz jej licho oznakowaną nazwę: St. Andrews Hill. Chwyciła dłoń Caleba i poszli w tę stronę.
Zeszli po lekko nachylonej drodze i Caitlin zauważyła w oddali tętniącą ruchem wodnym rzekę.
To musi być słynna londyńska Tamiza, pomyślała. Z pewnością. Przynajmniej tyle zapamiętała z zajęć z podstaw geografii.
Ulica kończyła się budynkiem i nie zaprowadziła ich bezpośrednio na brzeg, więc skręcili w lewo, w uliczkę, która biegła w jej pobliżu, równolegle do niej, tylko pięćdziesiąt stóp dalej, a nosiła imię rzeki.
Thames Street była nawet wytworna, całkowicie odmienna od Fleet Street. Domy były tutaj ładniejsze, a po ich prawej stronie, wzdłuż nabrzeża widniały wspaniałe posesje z ogromnymi połaciami ziemi ciągnącej się w dół, do rzeki. Również zabudowa była tu bardziej wyszukana i wytworna. Najwyraźniej, ta część miasta zarezerwowana była dla bogatych.
Okolica była osobliwa i urocza. Pokonali wiele wijących się uliczek o śmiesznych nazwach typu Windgoose Lane, Old Swan Lane, Garlick Hill, czy Bread Street Hill. W gruncie rzeczy, zapach jedzenia unosił się wszędzie w powietrzu. Caitlin poczuła, jak zaburczało jej w brzuchu. Ruth również zaskowyczała. Caitlin wiedziała, że i ona była głodna. Lecz nigdzie nie widziała żywności na sprzedaż.
– Wiem, Ruth – współczuła jej Caitlin. – Wkrótce znajdę dla nas jedzenie, przyrzekam.
Szli dalej. Caitlin nie wiedziała za dobrze, czego szukała. Caleb również. Wciąż mieli wrażenie, że zagadka mogła zaprowadzić ich gdziekolwiek i nie mieli żadnych tropów. Zagłębiali się coraz bardziej w serce miasta, a ona nadal nie była pewna, w którą stronę podążyć.
W chwili, kiedy zaczynała czuć zmęczenie, głód i chęć pomarudzenia, dotarli do ogromnego skrzyżowania. Podniosła wzrok. Prosty, drewniany znak oznajmił im nazwę ulicy: Grace Church Street. W powietrzu unosił się ciężki zapach ryb.
Przystanęła ze złością i odwróciła się twarzą do Caleba.
– Nawet nie wiemy, czego szukamy – powiedziała. – Jest tam coś o moście, lecz żadnego nie widziałam. Może marnujemy tylko czas? Może powinniśmy podejść do tego inaczej?
Nagle Caleb klepnął ją po ramieniu i wskazał coś palcem.
Odwróciła się powoli. Była zszokowana tym, co zobaczyła.
Ulica Grace Church prowadziła ku wielkiemu mostowi, jednemu z największych, jakie widziała. W jej sercu odżyła nadzieja. Wielki znak mówił: London Bridge. Jej serce zabiło mocniej. Ulica była tu szersza, niczym główna arteria. Ludzie, konie, powozy i wszelkiego rodzaju transport wlewał się na most i z mostu.
Jeśli rzeczywiście mieli poszukać mostu, to najwyraźniej go znaleźli.
Caleb chwycił jej dłoń i poprowadził w kierunku mostu, wtapiając się w uliczny ruch. Podniosła wzrok. Widok sprawił na niej ogromne wrażenie. Nigdy jeszcze nie widziała podobnego mostu. Wejście wieńczyła ogromna, sklepiona brama ze strażnikami stojącymi po jej obu stronach. Na szczycie widniały niezliczone piki z zatkniętymi na nich głowami i krwią cieknącą z ich gardeł. Widok ten był makabryczny i Caitlin odwróciła wzrok.
– Pamiętam to – powiedział Caleb. – Setki lat temu. Właśnie w taki sposób zawsze