Lizbona. Miasto, które przytula. Weronika Wawrzkowicz-Nasternak
można oglądać między innymi w Teatrze Narodowym. Kilka lat temu wpadła mi w ręce jego książka O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii, w której opisał swoją wyprawę. Zakochałam się już w krótkim fragmencie przytoczonym na obwolucie. „Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku”.
W opowieści Cieplaka Lizbona wcale nie jest najważniejsza. Najistotniejsza jest podróż, ten moment, kiedy człowiek wyrywa się z kołowrotka codzienności. Po drodze okazuje się, że własne towarzystwo nie zawsze jest komfortowe. Równie szybko co pedałujące nogi, rusza gonitwa niewygodnych myśli, które trudno zatrzymać. Piotr Cieplak wyruszył w podróż między innymi po to, żeby się „zdyszeć, wyrwać, odczmuchać i wyszamotać”. Z tego zestawu zabrałam sobie do kieszeni jedno słowo. Jeśli ktoś pyta mnie, dlaczego od wielu lat nieustannie wracam do Lizbony, odpowiadam krótko: żeby się odczmuchać. I faktycznie tak jest, tam jakoś najlepiej dochodzę do ładu sama ze sobą.
Czworonożny sąsiad z Alfamy.
Ostre krawędzie
Lizbonę. Miasto, które przytula otwierają słowa Antonia Muñoza Moliny: „Byłem tylko spojrzeniem, tylko uszami, byłem obiektywną kamerą, byłem żywością nóg i rozkoszą oddychania wilgotnym i chłodnym powietrzem, portowymi i morskimi zapachami, skrzeczeniem mew i syren statków; byłem ręką ściskającą uchwyt torby podróżnej; byłem prostym, bezosobowym szczęściem biorącym się z siedzenia w kawiarni za szybą, patrzenia na ludzi na ulicy, słuchania bliskich głosów (…)”. Kilka akapitów dalej w książce Jak przemijający cień hiszpański pisarz dodaje: „Od samego początku rozumiałem, że to jest miasto, którego potrzebowałem. Dotarłem do niego prowadzony impulsem mojej powieści i musiałem wykorzystać czas i jak najszerzej otworzyć oczy i uszy, i wyobraźnię, żeby odkryć wszystko to, o czym do tamtego czasu nie wiedziałem”3.
Czytając te słowa, miałam wrażenie, że ktoś wszedł do mojej głowy i wyraził emocje, które poczułam podczas pierwszej wizyty na południu Europy. Lubię takie momenty, kiedy nieoczekiwanie w literaturze odnajduję coś, co można nazwać wspólnotą odczuwania.
Po książkę Moliny sięgnęłam automatycznie, gdy tylko zobaczyłam fragment swojego ukochanego miasta na okładce. Mój wzrok przykuł widoczny na fotografii Arco da Rua Augusta, czyli Łuk ulicy Augusta, jeden z najbardziej rozpoznawalnych punktów Lizbony. Ci, którzy znają to miasto, wiedzą, że wystarczy kilkuminutowy spacer, aby z tego miejsca dotrzeć nad rzekę. Podążanie uliczkami stolicy za bohaterami książki to tylko część przyjemności z lektury. Już jej podtytuł, „Podróż jako poszukiwanie siebie / Podróż jako ucieczka”, sugeruje, że chodzi o coś więcej. Konstrukcja powieści zaskakuje, wchodzimy jednocześnie w głowę pisarza i bohatera, o którym opowiada.
Wybierając się do Lizbony, zamiast typowego przewodnika warto zapakować do walizki opowieść hiszpańskiego pisarza. Dzięki temu miasto nie będzie przestrzenią do zwiedzania, a stanie się miejscem doświadczania. Głowa zamiast ustalania kolejnego punktu na liście must see zajmie się refleksjami na uniwersalne tematy. Wiele z tych rozmyślań będzie się kręcić wokół odpowiedzi na pytanie: kiedy samotna podróż jest powrotem do siebie, a kiedy ucieczką od spraw, których człowiek się boi?
Książka opowiada o kilku dniach z życia zabójcy Martina Luthera Kinga. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, kim był. Po tej lekturze nie mogę przestać o nim myśleć. James Earl Ray po celnie oddanym strzale w Memphis ucieka. Czytelnik spotyka go w Lizbonie, gdzie ukrywa się przed policją w 1968 roku. Spędza tu dziesięć dni poszukiwany przez setki agentów FBI. Za pomoc w jego schwytaniu wyznaczono nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów.
Mężczyzna codziennie rano kupuje angielską prasę w lizbońskich kioskach. Wraca do hotelowego pokoju, niosąc pod pachą „Times”, „Herald Tribune” i „Life”. Niecierpliwie kartkuje gazety, by znaleźć swoje zdjęcie. Sprawdza, czy jest ono podobne do aktualnego wizerunku. W Ameryce zdecydował się na operację plastyczną nosa, która ma utrudnić jego rozpoznanie. Przegląd prasy przynosi sprzeczne informacje. Dowiaduje się, że na policję zgłaszają się ludzie z różnych stron świata, którzy w tym samym dniu widzieli go a to w Caracas, a to w Genewie. Gdyby to była prawda, musiałby posiadać dar bilokacji. Mnogość śladów komplikuje śledztwo. Molina pokazuje mordercę, który zabija z zimną krwią, a jednocześnie zagubionego człowieka z patologiczną rodzinną historią. Patrzymy na twardziela, który przeżywa wewnętrzny dygot.
Lizbońskie chodnikowe mozaiki, czyli calçada portuguesa.
Niepowtarzalne lizbońskie światło.
W tej książce Lizbona staje się też schronieniem dla innego człowieka, młodego urzędnika z Granady, który jest równoprawnym bohaterem tej opowieści. On również ucieka. Nie przed policją, a przed szarością codziennego życia. Przytłacza go rola młodego ojca i praca, która nie spełnia jego oczekiwań. Myśli o sobie jak o niewolniku społecznych konwenansów. Banalność zawodowych zmagań zastępuje życiem w świecie wyobraźni. W latach osiemdziesiątych wyjeżdża do stolicy Portugalii, aby zebrać materiał do książki, którą pisze po godzinach. Jego literaccy bohaterowie to muzycy przesiadujący w barach, w których dźwięki jazzu sączą się pomiędzy drinkami. Książkowy urzędnik, którego życie po niespodziewanym sukcesie zmienia się o 180 stopni, to sam autor. Wydana w 1987 roku Zima w Lizbonie doczekała się ekranizacji. Po sukcesie książki Molina z urzędnika państwowej administracji zamienia się w rasowego pisarza. Jego Jak przemijający cień dotarł do ścisłego finału Międzynarodowej Nagrody Bookera. Literacką rywalizację przegrał ostatecznie z Biegunami Olgi Tokarczuk. Dziś Molina to laureat najważniejszych hiszpańskich nagród literackich, były dyrektor Instytutu Cervantesa w Nowym Jorku.
Odtwarzając losy zabójcy Kinga, przygląda się również sobie z lat osiemdziesiątych. Z pozycji dojrzałego mężczyzny weryfikuje stan umysłu trzydziestolatka. Bardzo szczerze opowiada o małżeństwie, które się rozpadło, ojcostwie, na które nie był gotowy, i cenie, jaką płaci się za poświęcenie sztuce. Okazuje się, że pasja stoi niepokojąco blisko egoizmu. Koszty decyzji sprzed lat docierają do człowieka z opóźnieniem. „Mijają lata i wspomnienia się zacierają, ale nie przygnębienie sprawionym komuś bólem” – zauważa hiszpański pisarz. W głowie zostaje też zdanie: „Żal jest niebywale wytrzymały na upływ czasu”.
Rzeczywistość pisarza i życie zabójcy, które dzieli dwadzieścia lat, przeplatają się w tej książce. Raz jesteśmy z Moliną, który wciąga czytelnika w proces tworzenia, od którego nie może się uwolnić, a raz w umyśle człowieka, który w latach sześćdziesiątych, w epoce bez telefonów komórkowych „zostaje całkowicie sam zaraz po wyjściu z domu”. Lizbona jest miejscem, w którym obaj bohaterowie powieści chwilowo znikają, a czytelnik obserwuje, jakim przemianom na przestrzeni czasu ulega też samo miasto.
Martin Luther King jest w książce Moliny zmęczonym człowiekiem, przepełnia go lęk o to, czy sprosta oczekiwaniom tłumu. W hotelu, w którym dochodzi do zabójstwa, czeka na niego kochanka, która o tej relacji opowie światu dopiero trzydzieści lat po jego śmierci. Hiszpański twórca pisze bardzo uniwersalne zdanie: „Nie wystarczyła szlachetność ideałów, żeby zagwarantować uczciwość ludzi. Każdy skrywał jakąś żałosną słabość”.
Rysy w życiorysie ma każdy z nas, pytanie tylko: ilu osobom jesteśmy w stanie pokazać swoją twarz bez pudru? Jak przemijający cień przypomina
3
Antonio Muñoz Molina, Jak przemijający cień, Rebis, Poznań 2018, ss. 128 i 132.