Sen Śmiertelników . Морган Райс

Sen Śmiertelników  - Морган Райс


Скачать книгу
do niej, że nomadzi, ułożywszy ją z powrotem na płótnie, znoszą ją z platformy na blanki.

      W końcu położyli ją delikatnie na kamiennej podłodze. Spojrzała w górę i zamrugała kilkakrotnie powiekami w kierunku słońca. Była zbyt wyczerpana, by podnieść głowę. Nie wiedziała do końca, czy śni, czy też to rzeczywistość.

      W zasięgu jej wzroku pojawiły się tuziny rycerzy. Ubrani w nieskazitelną, błyszczącą kolczę, zgromadzili się wokół niej tłumnie i poczęli przyglądać z zaciekawieniem. Gwen nie mogła pojąć, skąd na tej ogromnej pustyni, na kompletnym pustkowiu, wzięli się ci rycerze. Dlaczego pełnili wartę na tej olbrzymiej grani, w promieniach obu słońc. Jak mogli tu przetrwać? Czego strzegli? Skąd u nich te dworne zbroje? Czy to wszystko było tylko snem?

      Nawet Krąg, który szczycił się starożytną tradycją dostojeństwa, nie mógł równać się pod względem rynsztunku z tym, co mieli na sobie ci mężczyźni. Była to jedna z najbardziej misternie wykonanej zbroi, jaką kiedykolwiek widziała. Wykuta ze srebra, platyny i jakiegoś innego, nieznanego jej metalu, nosiła wyryte starannie oznaczenia, a towarzyszył jej równie doborowy oręż. Ludzie ci byli najwyraźniej wyszkolonymi wojownikami. Przypomniał jej się okres, kiedy jako młoda dziewczyna towarzyszyła ojcu na placu ćwiczeń, gdzie pokazał jej żołnierzy ustawionych w idealnym rzędzie, a ona podziwiała ich świetność. Zastanawiała się, jak w ogóle taka doskonałość może istnieć. Być może umarła, a to była jej wizja nieba.

      Wówczas jednak usłyszała, jak jeden z nich wystąpił przed szereg, zdjął hełm i spuścił na nią wzrok, spojrzał jaskrawo niebieskimi oczyma pełnymi mądrości i współczucia. Miał najpewniej ponad trzydzieści lat i wyglądał olśniewająco. Na jego głowie nie było ani jednego włosa, za to jego szczękę wieńczyła jasnoblond broda. Najwidoczniej to on tu dowodził.

      Rycerz skierował swą uwagę na nomadów.

      - Żyją? – spytał.

      W odpowiedzi, jeden z koczowników wyciągnął długi kij i delikatnie trącił nim Gwendolyn, która w tej samej chwili przesunęła się. Pragnęła usiąść, ponad wszystko, porozmawiać z nimi, dowiedzieć się, kim są – lecz była półżywa i gardło zbyt jej wyschło, by przemówić.

      - Niewiarygodne – rzekł inny rycerz, podchodząc z brzęczącymi ostrogami. Coraz więcej rycerzy zaczęło gromadzić się wokół i przyglądać Gwen i jej pobratymcom, wyraźnie zaciekawieni ich obecnością.

      - Nieprawdopodobne – powiedział któryś. – Jak mogliby przeżyć na Wielkim Pustkowiu?

      - Nie mogli – powiedział inny. – To z pewnością dezerterzy. Musieli w jakiś sposób pokonać Grań, potem zagubili się na pustyni i zdecydowali się wrócić.

      Gwendolyn spróbowała przemówić, powiedzieć im wszystko, lecz była zbyt wyczerpana, by wydobyć z siebie słowa.

      Po krótkiej chwili ciszy przed wszystkich wystąpił dowódca.

      - Nie – powiedział pewny siebie. – Spójrzcie na emblematy na jego zbroi – powiedział, trącając Kendricka stopą. – To nie nasz rynsztunek. Ani też imperialny.

      Wszyscy rycerze ścisnęli się wokół nich. Byli jeszcze bardziej zdumieni.

      - Zatem skąd pochodzą? Zapytał któryś z nieskrywaną konsternacją.

      - I skąd wiedzieli, gdzie nas szukać? – zapytał jeszcze inny.

      Dowódca zwrócił się do nomadów.

      - Gdzie ich znaleźliście? – spytał.

      Nomadzi odpowiedzieli mu piskiem. Gwen zauważyła, jak oczy mężczyzny otworzyły się nagle szeroko.

      - Po drugiej stronie piaszczystego muru? – spytał. – Jesteście pewni?

      Nomadzi odpowiedzieli piskiem.

      Dowódca zwrócił się tym razem do swoich ludzi.

      - Sadzę, że nie mieli pojęcia o naszej obecności. – Raczej im się poszczęściło – Nomadzi ich znaleźli i teraz chcą za nich zapłaty, biorąc ich za naszych.

      Rycerze spojrzeli jeden na drugiego. Widać było, że nigdy jeszcze nie znaleźli się w takiej sytuacji.

      - Nie możemy ich przyjąć – powiedział któryś . – Znacie prawa. Wpuścimy ich, to pozostanie ślad. Żadnych śladów. Nigdy. Musimy ich odesłać, wyprawić z powrotem na Wielkie Pustkowie.

      Nastąpiła długa chwila ciszy, którą zakłócało jedynie wycie wiatru. Gwen wyczuła, iż rozważają, co z nimi począć. Cisza wlokła się nieubłaganie i wcale jej się to nie podobało.

      Spróbowała usiąść na znak protestu, powiedzieć im, że nie mogą wysłać ich tam z powrotem. Po prostu nie mogą. Nie po tym wszystkim, przez co przeszli.

      - Jeśli to zrobimy, z pewnością umrą – powiedział dowódca. – A nasz kodeks honorowy nakazuje, by wspomóc bezbronnych.

      - Ale jeśli ich przyjmiemy – ripostował rycerz – wówczas sami możemy skazać się na śmierć. Imperium pójdzie ich śladem. Znajdzie naszą kryjówkę. Narazimy na niebezpieczeństwo cały nasz lud. Wolisz, by poległo kilkoro obcych, czy też cała nasza wspólnota?

      Gwen widziała, jak dowódca się namyśla, rozdarty, cierpiąc katusze przed podjęciem trudnej decyzji. Rozumiała z czym to się wiąże. Była zbyt osłabiona, by uczynić cokolwiek innego poza zdaniem się na łaskę i uprzejmość innych ludzi.

      - Może to i prawda – powiedział w końcu dowódca. W jego głosie słychać było rezygnację. – Ale nie skażę niewinnych ludzi na śmierć. Idą z nami.

      Zwrócił się do swych ludzi.

      - Znieście ich na drugą stronę – rozkazał autorytatywnie. – Zaprowadzimy ich przed oblicze króla i to on rozsądzi, co z nimi uczynić.

      Rycerze posłuchali i jęli czynić przygotowania do opuszczenia platformy po drugiej stronie. Jeden z rycerzy spojrzał na dowódcę niepewnie.

      - Naruszasz królewskie prawo – powiedział. – Żadnych obcych wewnątrz Grani. Przenigdy.

      Dowódca spojrzał na niego surowym wzrokiem.

      - Jak dotąd żaden obcy nie dotarł do naszych bram – odparł.

      - Król wtrąci cię za to do lochów – powiedział rycerz.

      Dowódca jednak nie ustąpił.

      -Jestem gotów podjąć to ryzyko.

      - Z powodu obcych? Nic niewartych pustynnych nomadów? – powiedział zdumiony rycerz. – Nikt nie wie nawet, kim oni są.

      - Życie każdej osoby jest cenne – odparł dowódca – a mój honor po stokroć bardziej niż pobyt w lochu.

      Dowódca skinął na swych podwładnych, którzy stali w oczekiwaniu. Gwen poczuła, jak nagle uniosła się w ramionach któregoś z rycerzy, opierając się plecami o jego metalowy pancerz. Podniósł ją bez najmniejszego wysiłku, jakby była piórkiem. Pozostali zajęli się resztą. Gwen zauważyła, że idą po kamiennym płaskowyżu wieńczącym szczyt grani, ciągnącym się może na sto stóp. Szli i szli; Gwen uspokoiła się w objęciach rycerza. Poczuła swobodę, jakiej od dawna nie doświadczyła. Pragnęła ponad wszystko podziękować, lecz była zbyt wyczerpana, by choć otworzyć usta.

      Dotarli na druga stronę blanek. Kiedy rycerze szykowali się, by złożyć ich na kolejnej platformie i opuścić w dół po drugiej stronie grani, Gwen rozejrzała się i kątem oka dostrzegła miejsce, w które się udawali. Miała przed sobą widok, którego nigdy, przenigdy nie mogłaby zapomnieć. Aż zaparło jej dech w piersiach. Górska grań wyrastała z pustyni niczym sfinks, miała kształt ogromnego okręgu, tak


Скачать книгу