Pandemia. Robin Cook
W rezultacie John DeVries dostał do swojej dyspozycji całe dwa piętra starego gmachu – w tym przestronny i słoneczny gabinet dla siebie – oraz czterokrotnie większe środki. To sprawiło, że zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z dnia na dzień przestał być antypatycznym ponurakiem, a stał się jednym z najmilszych i najbardziej skorych do pomocy pracowników OCME. Współpraca z nim stała się czystą przyjemnością. Poprzedniego dnia, gdy Jack odwiedził go z próbkami surowicy pobranymi od kobiety zmarłej w metrze i prośbą o zbadanie ich pod kątem obecności immunosupresantów, John odpowiedział mu z uśmiechem – i bez dodatkowej zachęty – że wyniki będą do odebrania nazajutrz z samego rana.
– O proszę, jaki z ciebie ranny ptaszek – rzucił kpiąco John, gdy Jack przekroczył próg jego gabinetu. – Chyba pierwszy raz widzę cię tu o takiej porze.
– Nie bez powodu – odparł Jack. – Ja też widzę się tu po raz pierwszy.
John zachichotał.
– Wpadłeś po wyniki wczorajszych badań?
– Tak jest.
– Otóż są negatywne – obwieścił John. – Wiem, bo przeglądałem je parę minut temu.
Z wrażenia Jack mimowolnie otworzył usta.
– Żartujesz? Powiedz, że żartujesz.
– Dlaczego miałbym żartować? – zdziwił się John.
– Na ile precyzyjne są te testy?
– Bardzo precyzyjne. Wyglądasz na zaskoczonego. Byłeś pewny, że pacjentka przyjmowała leki immunosupresyjne?
– Parę miesięcy temu przeszła transplantację serca – wyjaśnił Jack. Miał dziwne wrażenie, że John dla rozrywki wprowadza go w błąd, że to tylko żarty. – Każdy pacjent po przeszczepie dostaje duże dawki immunosupresantów.
– Każdy, ale nie ten – odparł John. – Przykro mi.
– To nie twoja wina. I przepraszam za tę reakcję – zmitygował się Jack. – Chodzi o to, że… ta sprawa coraz bardziej mnie wkurza. Jakby ze mnie drwiła.
– Tylko jeden test dał pozytywny wynik – przypomniał sobie John. – Jesteś ciekaw który?
– Jasne.
– Cannabis sativa. Pacjentka najprawdopodobniej przyjęła rekreacyjną dawkę. Badaliśmy tylko obecność, ale gdybyś chciał poznać stężenie, mógłbym zlecić chromatografię gazową.
– To raczej nie będzie konieczne – odrzekł Jack. – Odrobina marihuany z pewnością jej nie zabiła.
– Naturalnie. Ale daj znać, gdybyś zmienił zdanie.
Zaskoczony kolejnym nieoczekiwanym zwrotem akcji, Jack opuścił dział toksykologii i zjechał na parter w nadziei, że Vinnie i Jennifer już są. Nie pomylił się. Z Jennifer Hernandez nie poszło mu jednak tak, jak sobie tego życzył. Dla Janice noc była spokojna, ale przywieziono w tym czasie sporo ciał niewymagających jej interwencji. Rano zaś okazało się, że dwoje z lekarzy zgłosiło niedyspozycję i nagle niedoświadczona Jennifer znalazła się w sytuacji, która – jak zauważył Jack – nieco ją przerastała.
Zmienił więc swoje plany i zgłosił się na ochotnika do wykonania sekcji dwóch ofiar przedawkowania fentanylu i heroiny. Bodaj nikt w inspektoracie nie lubił takich przypadków – być może dlatego, że było ich tak wiele. Jack wiedział jednak, że sekcje nie potrwają długo, podobnie jak jego koledzy bowiem, miał je rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach. Wysłał więc Vinniego i jego nowego kumpla Carlosa prosto do sali, by zajęli się przygotowaniami, a sam zaparzył sobie kawę, rozmawiając z Jennifer o tym, komu przydzielić pozostałe przypadki. Właściwie nie miał nic przeciwko temu, że musi przeprowadzać sekcje, zamiast porządkować papiery. Póki kobieta, która zmarła w metrze, pozostawała anonimowa, i tak miał związane ręce.
Rozdział 9
Z pomocą Vinniego Jack uporał się z dwoma ofiarami przedawkowania w nieco ponad półtorej godziny. Nadal nie był pewny, czy Carlos będzie się nadawał do tej pracy. Problemem było nie tylko jego słownictwo, ale także postawa wobec obowiązków.
Sekcje, które przeprowadzili tego ranka, różnił w zasadzie tylko jeden szczegół: drugi z pacjentów doznał urazów głowy, które Jack zinterpretował jako najprawdopodobniej spowodowane agonalnymi drgawkami. Obaj zmarli byli dwudziestoparoletnimi mężczyznami; u obu wystąpił też typowy obrzęk płuc. Doświadczenie zdobyte przy z górą pięćdziesięciu podobnych sekcjach kazało Jackowi przypuszczać, że przyczyną śmierci była prawdopodobnie kombinacja fentanylu pochodzącego z Chin oraz heroiny. Przypuszczenia nie były jednak istotne – toksykologiczna maszyneria Johna DeVriesa potrafiła zdziałać cuda i to do niej miało należeć ostatnie słowo. Jack nie czuł specjalnego poruszenia podwójną tragedią, choć przyszło mu kroić ciała dwóch młodych, na pozór zupełnie zdrowych mężczyzn – podobnie jak wszyscy lekarze medycyny sądowej, metodą niezliczonych powtórzeń nauczył się stoickiej akceptacji.
Uporawszy się z sekcjami, Jack sprawdził listę wiadomości w telefonie z nieśmiałą nadzieją, że ujrzy powiadomienie o poczcie głosowej albo chociaż SMS-a od Barta, ale tak się nie stało. Przebrał się znowu w cywilne ubranie, jako że tego dnia nie zamierzał przeprowadzać więcej sekcji, bez względu na to, jak ciekawe przypadki zesłałby mu los. Postanowił zrobić wszystko, by znaleźć jakiś sens w sprawie kobiety z metra, a chcąc osiągnąć ten cel, musiał skupić się na zbieraniu faktów. Nie miał pojęcia, jak zinterpretować najnowszą niespodziankę – brak immunosupresantów w organizmie zmarłej. Z jednej strony ów zadziwiający fakt potwierdzał tezę o odrzuceniu przeszczepu, z drugiej jednak – nie pasował do znakomitego stanu serca kobiety, w którym nie było nawet śladu stanu zapalnego. Jack nie miał wyjścia: musiał wrócić do teorii o niezidentyfikowanym zakażeniu wirusowym. Idąc schodami w stronę swego gabinetu, właśnie z tą myślą sięgnął po telefon i wybrał numer Arethy Jefferson.
– Doktor Stapleton – odezwała się niemal natychmiast, jak zwykle pogodnym tonem.
– Darujmy sobie już te formalności. Wystarczy „Jack”. Po wczorajszym wieczorze byłoby dziwne, gdybyśmy nie mówili sobie po imieniu!
– Racja – przyznała Aretha. – Zatem, Jack, jeszcze raz dziękuję za przedstawienie mnie kolegom z drużyny i za grę. Naprawdę dobrze się bawiłam.
– Na wielu z nich zrobiłaś spore wrażenie – odparł Jack. – Szczerze mówiąc, w ogóle nie potrzebowałaś mojej pomocy.
Aretha okazała się nie tylko utalentowanym graczem, ale i nader towarzyską osobą. Jack nie miał wątpliwości, że dla każdej z podwórkowych drużyn stała się potencjalnie cennym nabytkiem.
– Nieprawda – zaoponowała Aretha. – Z doświadczenia wiem całkiem sporo o socjologicznych aspektach ulicznej koszykówki. Ale na pewno nie po to dzwonisz, żeby gawędzić o wczorajszym meczu. Jesteś ciekaw, co z twoimi próbkami, prawda?
– Jeśli tylko masz chwilę, zamieniam się w słuch.
– Oto co udało mi się dotąd ustalić. W jednej z celowo zakażonych tkanek, a konkretnie w komórkach ludzkiej nerki, pojawiły się oznaki obecności cytotoksyn. Wirusy bywają wybredne, dlatego użyłam wielu różnych kultur komórkowych. Nie dzwoniłam do ciebie, bo wynik nie jest jeszcze stuprocentowo pewny. Oznaki są jednak moim zdaniem bardzo przekonujące. Teraz to kwestia czasu. Dziś po południu powinnam wiedzieć więcej. Jeśli potwierdzi się obecność cytotoksyn, trzeba będzie uznać, że reakcja była bardzo szybka, a to oznacza wyjątkową zjadliwość wirusa