Pandemia. Robin Cook
wskoczył na nosze, a pozostali potoczyli je w głąb oddziału, w biegu zgłaszając zatrzymanie krążenia. Na to hasło od razu zareagował zespół resuscytacyjny, z rezydentem medycznym, starszą pielęgniarką i rezydentem anestezjologicznym w składzie, który podjął natychmiastową decyzję o intubacji pacjentki i podłączeniu do respiratora. Aparat potrzebował tak wysokiego ciśnienia roboczego, że stało się jasne, że wentylacja nie będzie możliwa.
Wobec braku czynności serca i ustania oddechu uznano Carol za zmarłą w chwili przyjęcia, to jest o 10.23, a jej ciało przykryto prześcieradłem. Problem polegał na tym, że nikt nie znał nawet jej imienia. Gdy jedna z pielęgniarek z oddziału ratunkowego zadzwoniła do nowojorskiego Inspektoratu Medycyny Sądowej, zwyczajowo zgłosiła niezidentyfikowaną zmarłą jako Jane Doe i wyjaśniła, że nie znaleziono przy niej dowodu tożsamości. Nosze o składanym podwoziu, na których nadal spoczywała Carol – nadal w eleganckim ubraniu, tyle że z plastikową rurą sterczącą z ust – dość bezceremonialnie odstawiono w kąt, gdzie miały oczekiwać na przybycie furgonetki z inspektoratu.
Rozdział 1
O 10.30 wszystkie osiem stołów sekcyjnych w Inspektoracie Medycyny Sądowej, znanym powszechnie jako OCME, było już w użyciu, a zespoły dwoiły się i troiły, by nadążyć z badaniem kolejnych ciał. Dziesięciu spośród dostarczonych w weekend nie uznano za pilne przypadki i teraz, w poniedziałkowy ranek, trzeba było się nimi zająć. Prócz nich od niedzielnego popołudnia przybyło jeszcze sześcioro „pacjentów”. Najwięcej działo się na stole numer 1, najbardziej oddalonym od baterii zlewów ze stali nierdzewnej. Było to ulubione miejsce pracy doktora Jacka Stapletona. Niemal zawsze pojawiał się w „norze” wcześniej niż inni i mógł sobie wybrać stanowisko, więc nieodmiennie kazał swemu stałemu współpracownikowi, technikowi Vinniemu Amendoli, zajmować właśnie ów ostatni stół. Nawet gdy wszystkie pozostałe były zajęte, w tym najdalszym zakątku sali panował względny spokój. Być może dlatego Jack mógł się skupić na pracy i teraz, gdy inni wciąż trudzili się nad pierwszymi sekcjami tego dnia, on był już przy trzeciej.
– Oto jest! – powiedział Jack, prostując się. Chwilę wcześniej ostrożnie zgolił zlepione krwią włosy z prawej strony głowy ofiary. Musiał bardzo uważać, by nie zniekształcić brzegów rany, którą próbował odsłonić, umiejscowionej kilka centymetrów nad uchem. Była praktycznie okrągła, bordowoczarna i otoczona wąskim kręgiem zaczerwienionej skóry. Kobieta leżała na plecach, z głową zwróconą w lewo i wspartą na drewnianym klocku. Była naga i tak bardzo blada, że mogłaby uchodzić za woskową figurę wypożyczoną z muzeum.
– Rana wlotowa jest okrągła czy owalna? – Jack lubił dydaktyczny styl i często go stosował, nawet gdy nikt nie miał szczególnej ochoty go słuchać, a podczas pracy z Vinniem zdarzało się to nagminnie. Vinnie po prostu się wyłączał, ale tym razem nie miało to znaczenia: uważnym słuchaczem był policyjny detektyw, porucznik Lou Soldano, stary przyjaciel Jacka i jego żony Laurie. Z biegiem lat Lou nauczył się doceniać pożytki, które jako funkcjonariusz wydziału zabójstw czerpał z pracy medyków sądowych. Już dawno postanowił, że będzie uczestniczył w każdej sekcji zwłok, która wyda mu się pomocna w aktualnie prowadzonej sprawie. Przez kilka miesięcy nie trafiła się ani jedna, za to tego ranka – aż trzy.
– Moim zdaniem okrągła – odpowiedział Lou.
Wraz z Vinniem stał po lewej stronie stołu, naprzeciwko Jacka, któremu towarzyszył drugi technik, Carlos Sanchez. Niedawno zatrudniony w OCME właściwie dopiero zaczynał szkolenie. Vinniemu, jednemu z najbardziej doświadczonych techników, zwykle powierzano misję wprowadzania nowicjuszy. Mógł ją wykonać tylko w jeden sposób: blisko z nimi współpracując. Jack zdążył przywyknąć do tej procedury i zazwyczaj nie miał nic przeciwko niej, jeżeli tylko udział początkującego technika nie spowalniał go zbytnio w pracy. Nie lubił tracić czasu, a dla niekompetentnych nie był szczególnie cierpliwy. Carlos nie zrobił na nim dobrego wrażenia, choć w gruncie rzeczy nie uczynił nic złego – chodziło raczej o jego postawę; chwilami można było odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany pracą.
– Zgoda – rzekł Jack. – Vinnie?
– Okrągła – odparł zapytany, przewracając oczami. Przez te wszystkie lata pracowali ze sobą tyle razy, że często nawzajem przewidywali swoje kolejne ruchy. Vinnie dobrze znał ten ton: należało się spodziewać „sesji dydaktycznej”, co oznaczało, że sekcja potrwa znacznie dłużej, niż powinna, a on, uzależniony od kawy – ostatnią filiżankę wypił krótko po siódmej rano – nie będzie mógł zrobić sobie zwyczajowej przerwy po zbadaniu trzeciego ciała.
– Panie Sanchez? – spytał Jack, ignorując nieskrywaną irytację Vinniego.
– Hę? – wymknęło się Carlosowi.
Jack odwrócił się, by spojrzeć w oczy nowicjusza, osłonięte przezroczystą maską ochronną.
– Czyżbyśmy odrywali pana od innych, bardziej intrygujących zajęć, panie Sanchez? – spytał sarkastycznie, ale zaraz potem odpuścił i zwrócił się do Lou: – Tak, zdecydowanie jest okrągła, co oznacza, że kula spenetrowała czaszkę prostopadle do jej powierzchni. Co ważniejsze, na pewno nie można powiedzieć, że rana ma kształt gwiaździsty albo strzępiasty. Widzisz może kropkowanie? – Drobne czerwone kropki na skórze, widoczne niekiedy wokół ran postrzałowych, powstawały za sprawą drobin prochu strzelniczego, które wydostawały się z lufy wraz z pociskiem.
– Nie widzę. Może trochę na uchu – odpowiedział Lou, próbując zachować optymizm.
– Rzeczywiście, jest trochę na uchu, ale widzę je też na szyi – odrzekł Jack, wskazując miejsce. – Bujne włosy niewątpliwie zatrzymały większość drobin.
– Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza – powiedział Lou. Ofiara była żoną jednego z jego kolegów, także zatrudnionego w wydziale zabójstw nowojorskiej policji.
Jack skinął głową. Nie miał wątpliwości, że po tylu latach współpracy Lou zdołał posiąść niebagatelną wiedzę z dziedziny patomorfologii.
– To nie wszystko. Użyjmy pręta, żeby połączyć ranę wlotową nad prawym uchem z wylotową poniżej lewej części żuchwy.
Vinnie podał mu narzędzie oparte o stół sekcyjny. Jack chwycił je oburącz i ustawił tak, by oparło się na czaszce pacjentki, dokładnie wzdłuż linii wyznaczonej przez dwie rany.
Lou niechętnie przyznał mu rację.
– Kapuję. Kula zdecydowanie wędrowała w dół.
– Przykro mi, że przynoszę złe nowiny – rzekł Jack, wyczuwając rozczarowanie w głosie przyjaciela. – Niestety, nie był to strzał z przyłożenia. W tej chwili muszę przyjąć założenie, że lufa, umiejscowiona nieco z tyłu głowy ofiary, znajdowała się mniej więcej o pół metra od celu, a może nawet trochę więcej. Znasz statystyki dotyczące tego rodzaju postrzałów?
– Nie bardzo – przyznał Lou – ale wiem, że nie to miałem nadzieję usłyszeć. Jezu, znam faceta od ponad dwudziestu lat. Ba, krótko po moim rozwodzie kilkanaście razy byłem nawet na kolacji w ich domu w Queens. Jasne, mieli swoje problemy, jak wszystkie pary, ale… Do diabła! Mają dwoje dorosłych dzieci.
– W co najmniej dziewięćdziesięciu procentach przypadków samobójstw z użyciem ręcznej broni palnej mamy do czynienia z ranami kontaktowymi powstającymi wskutek przyłożenia lufy do głowy. W zaledwie pięciu procentach badanie trajektorii kuli wskazuje, że strzał oddano lekko ku dołowi, a jeszcze rzadziej od tyłu ku przodowi. Tu zaś mamy jedno i drugie.
– Zatem