Pandemia. Robin Cook
strategia ma poważną wadę: w żaden sposób nie pomaga w znalezieniu rozwiązania. Była zamiataniem problemów pod dywan albo chowaniem głowy w piasek.
– Cokolwiek to jest, musisz jakoś się z tym zmierzyć – ciągnął Lou. – Słuchaj. Ty i Laurie jesteście ostatnimi filarami mojej wiary w istnienie małżeńskiego szczęścia. Mówię to z przekonaniem zwłaszcza dziś, gdy się dowiedziałem, że mój kumpel Walter może być odpowiedzialny za śmierć żony. Nie odzywałem się do was już ponad miesiąc, bo spotkałem kobietę i… nie wykluczam, że będę chciał znowu założyć rodzinę.
– Gratuluję, przyjacielu. – W głosie Jacka nie było przesadnego entuzjazmu.
– Jakoś nie słyszę zachwytu – zauważył Lou. – No, dalej! Mów, co ci leży na wątrobie. Chodzi o to, że Laur została szefem OCME?
Dwa miesiące wcześniej doktor Harold Bingham, szef inspektoratu, zmarł na zawał serca, a naprędce powołany komitet doradczy zarekomendował doktor Laurie Montgomery jako jego następczynię. Propozycja zaskoczyła i ją, i Jacka – ale Jacka jakby bardziej. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy Laurie wyraziła zgodę. Zawsze nienawidził tego wszystkiego, co określał zbiorczym mianem „biurokratycznego gówna”, a co utrudniało mu praktykowanie medycyny sądowej w czystej formie. Nie miał cierpliwości do tego, by łasić się do przełożonych, bez względu na okoliczności. OCME potrzebował wielu lat, by stać się instytucją do pewnego stopnia niezależną politycznie, zwłaszcza od policji, i dzięki temu zyskać opinię obiektywnego głosu umarłych. Znaczenie tego faktu było dla Jacka oczywiste – choćby w świetle trzech przypadków, którymi zajmował się tego ranka. Dawniej nierzadko się zdarzało, że burmistrz albo komisarz policji informowali prowadzącego sekcję, jakiego spodziewają się wyniku. Jack z dumą mógł o sobie powiedzieć, że nigdy nie ulegał takim wpływom. Teraz jednak, gdy jego żona została szefem Inspektoratu Medycyny Sądowej, linia oddzielająca jego życie zawodowe od prywatnego nagle stała się mniej wyraźna, a zachowanie pełnego obiektywizmu – znacznie trudniejsze.
– Powiem ci jedno – rzekł. – Byłem w szoku, gdy przyjęła tę posadę. Bo między nami mówiąc, to wcale nie jest taki ubaw. Nie tylko musi słuchać swoich szefów, czyli burmistrza i pani komisarz do spraw zdrowia, ale też coraz rzadziej ma okazję robić to, co naprawdę lubi i w czym jest najlepsza, czyli przeprowadzać sekcje. Tych dwoje zmusza ją do ostrego galopu i musi ich słuchać, jeśli nie chce obcięcia funduszy dla OCME. Nigdy nie lubiła konfrontacji i nie są jej mocną stroną; to z kolei zasługa jej despotycznego ojca, kardiochirurga, który tresował ją jeszcze jako nastolatkę.
– Co oznacza, że kumuluje w sobie frustrację i wyładowuje ją na tobie? – spytał Lou.
– Przecież znasz Laurie. Cokolwiek robi, to zawsze na sto procent. Teraz jest więc szefem i tutaj, i w domu.
– Przykro mi to słyszeć. Nie próbowaliście o tym rozmawiać?
Jack odstawił swoją butelkę tak gwałtownym ruchem, że spłoszony Lou omal nie wylał swojej wody.
– Nie do wiary – mruknął Jack, rozkładając ręce i z niedowierzaniem kręcąc głową. – Dlaczego ja ci w ogóle o tym mówię?
– To chyba dość oczywiste – odparł Lou. – Dlatego, że cię to gryzie jak cholera. Przecież widzę.
– Nieprawda – odparował Jack. – No, może trochę gryzie, zwłaszcza gdy Laurie próbuje mi dyktować, ile czasu powinienem poświęcać na koszykówkę, albo prawi kazanie o tym, jak niebezpiecznie jest pedałować moim nowym trekiem do pracy i z powrotem. Ale nie to doprowadza mnie do rozpaczy. Laurie jest dużą dziewczynką, a ja dużym chłopcem. Chodzi o Emmę.
– O nie. Co się z nią dzieje? – Minęło sporo czasu, odkąd Lou po raz ostatni widział trzyletnią córkę Jacka i Laurie.
– Dwa tygodnie temu pediatra wstępnie zdiagnozował u niej autyzm.
– Dobry Boże – szepnął Lou.
– Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale tego jednego wyroku nie chcieliśmy usłyszeć. Z początku radziła sobie całkiem dobrze, gaworzyła beztrosko i reagowała prawidłowo i na nas, i na JJ’a, aż nagle zaczęła się cofać.
– Wstyd się przyznać, ale nie wiem dokładnie, o co w tym chodzi. Owszem, słyszałem to i owo, ale nie znam nikogo, kto miałby autystyczne dziecko.
– Nie tylko tobie brakuje wiedzy – odparł Jack. – To dość tajemnicze zaburzenie. Powoduje problemy z komunikacją i budowaniem więzi emocjonalnych. Moim zdaniem nie można go nawet jednoznacznie zdiagnozować. To raczej spektrum zachowań, przy czym u niektórych dzieci są one bardziej nasilone, a u innych mniej. I nawet tak zwani eksperci nie mają pojęcia, jaka jest przyczyna autyzmu.
– Skąd to się bierze?
– Nikt tak naprawdę nie wie – odrzekł Jack, kręcąc głową. – Mówi się o czynnikach genetycznych, epigenetycznych, środowiskowych. Równie dobrze może to być zagadkowa kombinacja wszystkich trzech.
– A co to są czynniki epigenetyczne? Wy, lekarze, uwielbiacie sprawiać, że normalni ludzie czują się jak idioci.
– Wybacz. Czynniki epigenetyczne to pojęcie odnoszące się do cech dziedzicznych niezależnych od sekwencji nukleotydów w DNA.
– Żałuję, że zapytałem – wyznał Lou. – Wynaleziono już jakieś lekarstwo na autyzm?
– Nie. Stosuje się pewne terapie behawioralne i specjalne programy edukacyjne, ale na razie dają w najlepszym razie nadzieję na poprawę; nie ma dowodów na ich skuteczność. I chyba przede wszystkim ta niepewność doprowadza mnie do szału.
– A jak Laur przyjmuje to wszystko?
– Pod pewnymi względami lepiej niż ja. Potraktowała tę diagnozę jako wyzwanie intelektualne: zdaje się, że postanowiła przeczytać wszystko, co napisano na temat autyzmu, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie. Ja wręcz odwrotnie. Niemal od razu miałem dość tych ogólników, tego lania wody; już wolę wygrażać bogom pięściami, niż się nurzać w tych mętnych rozprawach. Po prostu mam naturę chirurga. Z kolei tym, co bardziej gryzie Laurie, jest poczucie winy. Nie może sobie wybaczyć, że nie wzięła wcześniej urlopu macierzyńskiego; wmawia sobie, że wszystkie te dziwne chemikalia, z którymi mamy do czynienia w pracy, mogły spowodować zaburzenia rozwoju u Emmy.
– A czy ktoś dowiódł, że to w ogóle możliwe? – spytał detektyw.
– A skąd.
– W takim razie nie powinna czynić sobie wyrzutów – zawyrokował Lou.
– Spróbuj jej to powiedzieć; mnie już szczęka boli od powtarzania tego bez końca. Poza tym sam czuję się winny.
– Niby czego?
– Przynoszę dzieciakom pecha – oznajmił Jack. – Jak wiesz, moje córki z pierwszego małżeństwa zginęły w wypadku lotniczym, ale czy wspominałem ci kiedyś, dlaczego w ogóle wsiadły do samolotu? Złożyły mi wizytę w Chicago, gdzie się wtedy szkoliłem. A jak było z JJ’em? Biedaczek we wczesnym dzieciństwie cierpiał na neuroblastomę. Naprawdę nie chciałbym być moim dzieckiem.
– W życiu bym nie zgadł, że jesteś taki przesądny.
– Ja też, ale do czasu – odparł Jack. – Trudno dyskutować z faktami.
– A propos JJ’a, jak sobie radzi?
– Znakomicie. To jedyny jasny punkt w tym wszystkim…
– Ile ma teraz lat?
– Osiem i pół. Trzecia klasa. Ani śladu nawrotu