Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
aniołki nie liczyła).
Solański oparł stopy na grzejącym jak w środku grudnia kaloryferze ulokowanym pod siedzeniem. Miał nadzieję na wypoczynek. Po burzliwych miesiącach wreszcie udało mu się dogadać z Różą. Dała mu szansę. Nie chciał więc tego zepsuć. Teraz mieli już żyć długo i szczęśliwie.
Wybrał Świnoujście. W dzieciństwie jeździł tam z rodzicami na wczasy pracownicze. Huta, w której zatrudniony był jego wujek, miała w kurorcie swój ośrodek wczasowy, więc rodzina Solańskich korzystała z przywilejów ludu robotniczego. A i w latach studenckich zdarzyło mu się wybrać do przygranicznego miasta na pijackie wakacje z kumplami. Świnoujście miało swój niepowtarzalny urok. Najszersze nad polskim Bałtykiem plaże. Stylową dzielnicę nadmorską. No i na pewno nie narzekało się tam na nudę. Bo w końcu ile można leżeć plackiem? Dobrze, że zabrali rowery. Róża będzie zachwycona wycieczkami, które dla nich zaplanował.
Z rozmyślań wyrwał go pisk hamulców. Jakiś kwadrans po godzinie dwudziestej drugiej pociąg wjechał na stację Opole Główne. Na peronie czekały kłopoty w postaci – lekko szacując – przynajmniej połowy mieszkańców województwa.
– Wyrok zapadł. – Solański zacytował klasyka, przyciskając nos do szyby.
– Kładź się! – nakazała Kwiatkowska. – I udawaj, że śpisz!
Nic jednak te podstępy nie dały. Gdy dwie minuty później opuszczali stolicę polskiej piosenki, w ich przedziale tkwiło już łącznie osiem osób.
Plus pies.
Róża włączyła Internet w komórce i dowiedziała się, że do Poznania pociąg przyjedzie dokładnie o drugiej dwadzieścia osiem w nocy. Pora idealna do zbrodniczych czynów! Cały pojazd będzie pogrążony we śnie, więc tym łatwiej uda jej się pozbyć rowerów. Miejsce też pasowało. Na dworcu, mimo tak nieludzkiej godziny, z pewnością znajdą się tłumy. Nikt więc tak szybko nie zwróci uwagi na porzucone na peronie jednoślady. I wózek.
Kwiatkowska siedziała między oknem a Solańskim. Przed nią na rozchybotanym składanym stoliku leżała nowa powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Nie czytała, bo było za ciemno. Solański mógł się podśmiewać, że lubi romanse, ale zawsze to lepsze niż te jego flaki, trupy i zwyrodnialce, o których rozpisywali się obdarzeni chorą wyobraźnią autorzy kryminałów.
Na Szymonie, ułożony najwygodniej ze wszystkich, spał Gucio. Monotonny turkot pociągu zdawał się działać usypiająco. Choć mogła to być też kwestia duchoty panującej w pomieszczeniu. Otwieranie okna nie pomagało, ponieważ mechanizm był uszkodzony – skrzydło automatycznie podjeżdżało w górę. Fetorek, na który składały się woń potu, latami porastającego pociąg brudu, nieświeżych oddechów, podkładów węglowych i obowiązkowych kabanosów, umilał atmosferę.
Jedna z trzech wyposażonych w parciane siaty kumoszek, które dosiadły się w Opolu – nawet nie pytając, czy tu wolne – tuż przed północą zarządziła zgaszenie światła. Solański, ponieważ był najwyższy, wstał i przekręcił czarną korbę nad drzwiami. Wcześniej, też bez szemrania, wykonał polecenie: „Pomoże mi pan z walizeczką!” i ulokował na półce torbiszcze, które – sądząc po napiętych mięśniach i wyraźnym wysiłku odmalowującym się na twarzy detektywa – musiało ważyć tyle, co on sam. Róża czekała tylko, kiedy konstrukcja zwali im się na głowy.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Czas najwyższy na działanie! Starając się nikogo nie zbudzić, rozpoczęła chocholi taniec między nogami współpasażerów. W mozole podróży i nienaturalnym ścisku przestało już komukolwiek przeszkadzać, że ociera się o zadki zupełnie obcych ludzi i splata własne kończyny z cudzymi, niczym tancerze podczas tanga.
Róża z westchnieniem ulgi wydostała się na korytarz. Przydeptując śpiących pokotem na podłodze urlopowiczów drugiego sortu, dotarła na sam koniec pociągu.
Rowery stały, jak je zostawili.
Najwyraźniej nikt nie okazał się aż tak głupi, by się na nie połasić. Kwiatkowska sprawdziła zapięcie. Draństwo wyglądało na solidne. Wyjęła z kieszeni przygotowany zawczasu scyzoryk i przymierzyła się do ślusarskiej roboty.
Ci cholerni – jak widać, niesłusznie pomawiani o tandeciarstwo – Chińczycy musieli wyprodukować tę blokadę co najmniej z tytanu, ponieważ po kilku próbach przedziabania jej nożykiem Róża uzyskała jedynie trzy zadraśnięcia na dłoniach. Scyzoryk zaś zupełnie się rozklekotał.
– O, jednak stoją! – usłyszała za plecami Szymona i o mało nie dostała zawału. – Trzeba było mnie obudzić, to sam bym poszedł sprawdzić.
Solański tkwił za Różą i uśmiechał się półgębkiem. Kwiatkowska niepostrzeżenie wsunęła nóż do kieszeni i odwzajemniła uśmiech. Miała nadzieję, że wystarczająco szczerze.
– Słuchaj – zaczął detektyw, rozglądając się po zagraconym ekwipunkiem sportowym korytarzyku. – Skoro tu nikogo nie ma – podszedł do Róży bliżej – to może byśmy tak skorzystali z odosobnienia? – Przywarł do niej chudym cielskiem i pocałował ją w szyję.
– Szymon… – zaczęła, ale nie dane jej było dokończyć.
Solański się rozkręcał. Wpił się w jej usta, aż Kwiatkowska na chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Cały czas miała wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Marzenia się przecież nie spełniają. Tego nauczyło ją życie. Tymczasem stała w tym śmierdzącym kolejową toaletą korytarzyku wtulona w Szymona Solańskiego. I się z nim obściskiwała!
Był tylko jeden mały problem.
– Szymon! – Znów spróbowała poinformować o nim Solańskiego.
Do detektywa jednak nic nie docierało. I właśnie w momencie, gdy zabrał się do rozpinania jej stanika, firma – której nazwę złośliwe społeczeństwo nierzadko rozwijało jako „Pytam, Kurwa, Po co” – wtrąciła się w tę jakże intymną scenę.
W dwójnasób, można by rzec.
Po pierwsze, pociąg zatrzymał się ze zgrzytem na stacji Poznań Główny. Solański zachwiał się, odwrócił i dostrzegł drugą przeszkodę na drodze do kilku chwil przyjemności. Stanowił ją konduktor, o którego obecności Kwiatkowska starała się powiadomić chłopaka wcześniej. Koleś sterczał przy przeszklonych drzwiach oddzielających kiblowy przedsionek od rzędu przedziałów i gapił się na obściskujących wzrokiem świadczącym o nim jak najgorzej.
– Zboczeniec! – zbeształa go Róża.
Facet się ocknął. I zwiał do wyjścia po drugiej stronie wagonu.
Solański i Kwiatkowska ruszyli za nim. Wprawdzie Gucio pilnował ich miejsc, ale sterczące na dworcu, zgodnie z przewidywaniami dziennikarki, tłumy nie wróżyły niczego dobrego.
Mówią, że bieda w kraju popiskuje. Tymczasem całe, zdaje się, trzydzieści osiem milionów Polaków miało zamiar spędzać urlop nad morzem. I to nie byle jakim. Nie nad jakimś tam Adriatykiem czy Śródziemnym.
Lachy ciągnęły nad Bałtyk.
A przecież w cenie świnoujskiego weekendu byłby tydzień w Chorwacji. Kwestii pogody nie ma nawet co poruszać… Być może tak wygląda współczesny patriotyzm.
Snułem takie narodowościowe rozważania, czekając, aż wreszcie Solański z Kwiatkowską wrócą do przedziału. Zostawili mnie na pastwę losu, sześciorga obcych współpasażerów i tysiąca potencjalnych nowych, którzy już łypali pożądliwie z peronu na zajmowane przeze mnie miejsca.
One, w ich mniemaniu, były wolne. No bo przecież pies może