Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
dalej, mniej więcej na środku przejścia, podłoga zmieniała kolor: pojawiały się na niej jakieś zielone ornamenty ułożone w okrąg. Z tymże wzorkiem kolorystycznie korespondowały kwiaty, które poustawiano w holu w wielkich donicach. Róża zmarszczyła nos, gdy dotarło do niej, że są sztuczne. Po lewej rozciągała się strefa relaksu. W każdym razie Kwiatkowska przypuszczała, że takie jest przeznaczenie tych bordowych gierkowskich kanap ustawionych na tureckich dywanach w wyrzygane wzorki. Trzy starsze panie i jeden pan obsiedli wersalki. Mocno ściśnięci popatrywali bezmyślnie w dal. Przywodzili Róży na myśl sklepowe manekiny. Tyle że dużo gorzej ubrane.
W pomieszczeniu unosił się drażniący zapaszek wywołujący w człowieku lekkie podenerwowanie. Dopiero po chwili Kwiatkowska zrozumiała, w czym rzecz. To była mieszanka środków dezynfekujących i rozgotowanego obiadu. Iście szpitalna mikstura, przywołująca najgorsze skojarzenia nawet u tych, którzy nigdy nie mieli nieprzyjemności pozostać dłużej na łasce polskiej służby zdrowia.
Przez drzwi w głębi co chwila wlewali się nowi kuracjusze objuczeni walizami. Ustawiali się za Solańskim w kolejce. Trzasnęły drzwi wejściowe i do środka weszło – ku przerażeniu Kwiatkowskiej – tak na oko z trzydzieści osób, także zaopatrzonych w liczne bambetle. Obie grupy – odjeżdżających i przyjeżdżających – wymieszały się ze sobą, tworząc jedną wielką kotłowaninę. Róża stanęła na palcach, by dojrzeć Solańskiego. Gucio przywarł do jej łydki i popiskiwał.
– Mamy urwanie kapelusza! – raportowała przez telefon Danuta. – Znowu dwa turnusy się spotkały. I jeszcze jacyś prywatni się pchają! – darła się, najwyraźniej mając na myśli Solańskiego.
Kwiatkowska chętnie wdałaby się w pyskówkę z tą przemiłą niewiastą, która wprawdzie zwinęła w kok na czubku głowy swoje omdlałe od tlenienia blond włosy, ale i tak prześwitywała przez nie łysina. Karminowa szminka zostawiała ślad na słuchawce przedpotopowego telefonu, a długie, pociągnięte odpryskującym lakierem paznokcie wystukiwały nerwowo kanonadę na blacie recepcji. Tym razem jednak Róża pozwoliła Szymonowi stanąć samotnie na polu bitwy.
– Pokój! – warknął Solański, gdy paniusia wreszcie skończyła rozmowę. – Mam zarezerwowany pokój. – Położył przed kobietą kartkę i postukał w nią pięścią.
– Nazwisko – zaskrzeczała w odpowiedzi.
Nałożyła na czubek nosa tanie okulary z drogerii i zaczęła przeglądać rezerwacje w komputerze.
– Jakby tego wszystkiego było mało! – skarżyła się i raz za razem pukała palcem wskazującym w literki na klawiaturze. – Jak pan mówi? Smolański?
Choć Kwiatkowska stała w pewnej odległości, i tak była pewna, że baba z premedytacją przekręciła nazwisko detektywa. Rozpoznała złośliwość po nieznacznie uniesionych brwiach, jednym kąciku ust mierzącym ku górze i błysku w dalekowzrocznym oku.
– Czego mało? – Szymon poruszył niedokończony wątek.
– Bo widzi pan – podjęła temat recepcjonistka – jakiś idiota musiał układać plan turnusów. Przecież to jest chore, żeby w tym samym czasie obsłużyć zarówno tych, co już się stąd zwijają, jak i nowo przybyłych. Pan patrzy. – Machnęła ręką w stronę grupki staruszek, które ułożyły walizki pod ścianą i rozsiadły się na nich jak na fotelach.
Róża także przyjrzała się kobietom.
– Zawsze tak jest. Będą tam siedzieć przez parę godzin. Ja jestem jedna i cudów nie zdziałam. Muszę załatwić każdego. A do tego jeszcze to morderstwo – dodała i zamilkła, skupiając się na wypełnianiu rubryczek w komputerze.
– Przepraszam – odezwał się po chwili Solański. – Morderstwo?
Róża jęknęła w duchu.
– A to nie słyszał pan? – Kobieta przerwała czynności służbowe.
– Nie.
– Mamy trupa! – powiedziała z przejęciem. – Jedną kobitkę sprzątaczka znalazła wczoraj w basenie solankowym. Martwą na amen, drogi panie. Przyjechała policja i prokurator. Jak w serialu! Cały harmonogram zajęć nam się posypał. Pan myśli, że to jest bułka z masłem wyjaśnić jednemu z drugim, że choć formalnie rzecz biorąc, jest ich pora, to nie mogą moczyć tyłków w basenie, bo akurat teraz pływa w nim trup?
– No. – Szymon zdobył się na wiele mówiącą odpowiedź.
Róża zaczynała się coraz bardziej denerwować. Naprawdę nie interesował jej żaden nieboszczyk! To miały być romantyczne wakacje z ukochanym. Nie życzyła sobie trójkąta z umarlakiem!
– Właśnie – kontynuowała Danuta. – Ale moją niedolą nikt się nie przejmuje. Babsztyl się utopił, choć mógł uważać. Tylko same kłopoty z tego. Dobra, daj pan dowód, bo muszę spisać dane – zakończyła wywód.
– Przepraszam! – Jedna z czekających w kolejce za Szymonem pań przepchnęła się ku przodowi. Uniosła wysoko rękę – jak uczniak wyrywający się do odpowiedzi.
Danuta nie reagowała. Z wystawionym koniuszkiem języka przepisywała personalia Szymona.
– Czy pani mnie słyszy?! – Niewiasta nie odpuszczała.
– Co znowu? – Pracownica warknęła bardziej z rezygnacją niż ze złością.
– Bo ja bym chciała wiedzieć, dlaczego to sanatorium nazywa się Krecik – wypaliła staruszka. – Czy to chodzi o tego czeskiego z bajki? Mój wnusio ogląda go w telewizji.
Recepcjonistka zachowała kamienną twarz. Dopiero po chwili dała głos.
– O górników chodzi – wyjaśniła. – Polskich. Nie czeskich. I nie z bajki, tylko spod ziemi. Co to tu przyjeżdżali z zakładów pracy, żeby podleczyć zdrowie, droga pani. A teraz czy mogę wrócić do pracy?
– No dobrze – zgodziła się kuracjuszka i karnie zajęła swoje miejsce w ogonku.
– Widzi pan? – mruknęła w stronę Szymona Danuta. – A nie mówiłam? I tak będzie aż do obiadu!
Jeśli chodzi o Różę, to najchętniej wróciłaby, jak ten krecik, pod ziemię. Byleby tylko nie spożywać wyżej wspomnianego posiłku, którego główną nutę zapachową stanowił swąd przypalonej marchewki (a ten w rzeczy samej kojarzył się z denatem), nie kąpać się w basenie z nieboszczykami i – co najważniejsze – nigdy więcej nie wsiadać na rower!
Postanowiłem, że nigdy więcej nie wsiądę na rower. Wprawdzie w moim wypadku mowa tylko o wózku bocznym, ale i tak co mną wytrzęsło w drodze z przystani, tego stare kości długo mi nie zapomną. A ja Solańskiemu!
Co też mu do łba strzeliło, żeby nas wozić tak daleko? Nie było jakiejś wolnej kwatery na Chechle? Albo w Kokotku? Myślę, że Różyczka doszła do podobnych wniosków już po pierwszych chwilach spędzonych w sanatorium uzdrowiskowym Krecik.
Najpierw o mało nie zostaliśmy zadeptani przez hordy staruszków, którzy – w mojej opinii – nacyganili swoim lekarzom pierwszego kontaktu. Gdyby konowały zobaczyły, jaką niespożytą energią dysponują starsi państwo, prędzej by ich zagoniły z powrotem do roboty, do opuszczonych w celach emerytalnych zakładów pracy, niż na wypoczynek na koszt państwa.
Następnie okazało się, że coś jest poknocone z naszym pokojem. Recepcjonistka wyjaśniła nam to zawile, a z tych tłumaczeń nie zrozumieliśmy nic. Ani ja, ani moje człowieki. I nie było nam dane przekonać się o tym zbyt szybko, ponieważ obie zainstalowane w budynku windy okupowały te podstępne dziadygi. Jeden drugiemu nogę podstawić potrafi (sam widziałem!),