Turbopatriotyzm. Marcin Napiórkowski
i poświęcenia, pisze dalej Fussell, był nie tylko źródłem wojny, lecz także jej pierwszą ofiarą. Ci, którzy przeżyli okopy, nie utraciwszy zdrowia ani zmysłów, byli zmuszeni na nowo wymyślać język opisu świata. Pamięć wielkiej wojny to punkt zwrotny dla patriotyzmu w znacznej części Europy.
To kolejne rozjazdy, na których pociąg polskiej historii pomknął całkiem innym torem niż reszta Europy. Badania pokazują, że I wojna światowa w zasadzie nie istnieje w naszej pamięci. Nie upamiętniają jej sejmowe uchwały, zajmuje niewiele miejsca w podręcznikach, jej traumatyczny wydźwięk całkowicie tłumią późniejsze horrory nazistowskich i komunistycznych zbrodni. Istnieje jednak jeszcze bardziej prozaiczna przyczyna tej nieobecności. Polska jako państwo nie była uczestnikiem wielkiej wojny. Żołnierze polegli na polach bitew nosili mundury znienawidzonych zaborczych armii i nierzadko strzelali do innych Polaków. Co więcej, wkrótce po wojnie i niejako w jej następstwie nasz kraj odzyskał niepodległość. To wydarzenie, wraz z procesem scalania ziem polskich, a więc kolejnych „zaślubin z morzem”, powstań i plebiscytów, całkowicie zdominowało pamięć o roku 1918. 11 listopada, gdy większość Europy w smutku i zadumie wspomina koniec trwającej ponad cztery lata hekatomby, my świętujemy wyłącznie odzyskanie niepodległości. Nawet kiedy wspominamy traktat wersalski, przywołujemy go – jak uczynił to polski Sejm w dziewięćdziesiątą rocznicę podpisania układu – jako dokument, dzięki któremu „Polska po 123 latach niewoli wracała do rodziny niepodległych państw europejskich, mając dostęp do morza i odzyskując ziemie zaboru pruskiego – Wielkopolskę, Śląsk i Pomorze Gdańskie”. Traktat wersalski był istotny tylko o tyle, że nareszcie wyszliśmy na swoje: „Mocarstwa zwycięskiej koalicji uznały, że rozbiory Polski były zbrodnią, której skutki należy raz na zawsze przekreślić”. I wreszcie było to „zwycięstwo Polski […] możliwe dzięki wieloletnim wysiłkom niepodległościowym wielu środowisk i nurtów politycznych”24.
Dwudziestolecie międzywojenne to czas nadrabiania zaległości. Intensywny, lecz krótki. Podjęto wówczas pewne próby budowy zrębów patriotyzmu dumnego, modernizacyjnego, lecz nigdy wolnego od obsesji niepodległości. Nim jednak zdążył się wytworzyć nowy kanon, w którym inna byłaby rola państwa, kultury, przestrzeni publicznej, nadeszły kolejne nieszczęścia. II wojna światowa i czas stalinowskiego terroru były jak spełniony koszmar umysłu owładniętego obsesją niepodległości. Eksterminacja elit, niszczenie dziedzictwa kulturowego, budowanie sieci tajnych współpracowników podkopujących fundamenty zaufania, na którym opiera się społeczeństwo… Do tego aktywne, systematyczne niszczenie tradycji patriotycznej, usuwanie pamięci, walka z umarłymi równie zaciekła jak ta toczona przeciw żywym. To wszystko fakty, nie obsesja. Ale fakty, na nieszczęście, doskonale zgodne z paranoją – potwierdzające ją, uprawomocniające, układające się w wielki, neonowy napis: „a nie mówiłem?!”.
Żeby lepiej zrozumieć ten mechanizm, wyobraźmy sobie człowieka, którego przez lata dręczył obsesyjny lęk przed chorobą. Codziennie spędzał godziny przed lustrem, oglądając się z każdej strony w poszukiwaniu objawów, gotowy na najgorsze. Aż pewnego dnia wypatrzył niepokojące znamię. Popędził do lekarza i okazało się, że to rak. Taki pech. Naszego bohatera odratowano i z medycznego punktu widzenia wszystko skończyło się dobrze. Także dlatego, trzeba przyznać, że obsesja uczyniła go ostrożniejszym i bardziej uważnym. Ale domyślacie się, co było z nim dalej? Już nigdy w pełni nie cieszył się odzyskanym zdrowiem. Od tamtej pory całe dnie spędzał przed lustrem i w gabinetach lekarzy, wertując poradniki medyczne, w każdej chwili gotowy na nowy atak podstępnej choroby. Bo przecież obsesja okazała się prawdą, czyż nie?
Polska przez dekady bała się potwora ukrytego pod łóżkiem. A potem okazało się, że w jej sypialni naprawdę czają się monstra. I to najstraszniejsze z możliwych. Ale ta historia ma szczęśliwe zakończenie. Potwory udało się pokonać. Przegrały! Czy teraz ostatecznie to one miałyby się okazać zwycięskie, bo nigdy więcej nie damy już rady spokojnie zasnąć?
Był czas, gdy musieliśmy walczyć o naszą niepodległość. Zresztą nie tylko o nią. Nierzadko także o biologiczne – a nie jedynie kulturowe – przetrwanie. Zwyciężyliśmy. Ale cena, jaką za to ponosimy, jest o wiele wyższa, niż mogłoby się wydawać. Na wystawionym przez historię rachunku widnieją nie tylko przeszłe krzywdy i niezabliźnione rany, lecz także ciężary obsesji, które niesiemy ze sobą w wiek XXI.
Obsesja niepodległości sprawia, paradoksalnie, że z nieufnością, a nawet nienawiścią traktujemy własne państwo. Dla kolejnych pokoleń szkoła była narzędziem zaborców i okupantów, podobnie jak pomniki, nazwy ulic i placów czy publiczne ceremonie. Stąd z jednej strony głęboka nieufność do wspólnych świąt, z drugiej zaś nieumiejętność ich organizowania, brak utrwalonych scenariuszy. Kiedy Polacy wychodzili na ulice, to zawsze po to, by protestować. Nasze najważniejsze formy pamięci to marsze, strajki i protesty. Nawet zgromadzenia na cmentarzu, w większości europejskich krajów stanowiącym przestrzeń wyłączoną z bieżącej polityki, mają w Polsce niezwykle silny potencjał antysystemowy. Potrafimy być razem, ale tylko przeciw komuś. Dotyczy to, warto zauważyć, wszystkich stron bieżących politycznych sporów.
Obsesja niepodległości czyni nas ślepymi. Także na własną historię. Tysiąclecie polskich dziejów opowiadamy tak, jakby to była wyłącznie historia walki o niepodległość i tracenia jej. Nie dostrzegamy różnicy między państwem Mieszka, Jagiełły, Rzeczpospolitą Obojga Narodów i współczesną Polską. To przecież tylko kolejne odsłony odwiecznego starcia między Polską i nie-Polską. Gdy czytamy o Kościuszce, widzimy jedynie bohatera walki z zaborcami, ale już nie genialnego inżyniera z czasu amerykańskiej wojny o niepodległość, zwolennika zniesienia pańszczyzny i wyzwolenia chłopów. Bo historia opowiedziana za pomocą innego klucza – globalnego, płciowego, klasowego, wieloetnicznego – tylko by nam zaciemniała obraz. Stąd problem, jaki mamy z mówieniem o dziejach kobiet, Żydów czy chłopów.
Obsesja niepodległości sprawia też, że nie mamy pomysłów na niepodległość odzyskaną czy zastaną. Kiedy nie ma już o co się bić i ginąć, a trzeba by się wziąć do szanowania i rozbudowy tego, co mamy (w tym również do kasowania biletów i sprzątania psich kup), stajemy nagle osłupiali, bez siły, woli i fantazji, których przecież nigdy nie brakowało nam w powstańczej walce. Na to historia nas nie przygotowała. Przez dwa stulecia nasz patriotyzm był z natury partyzancki. Był bronią słabych przeciw silnym. Składał się ze skryptów oporu i nieposłuszeństwa. Doskonale miewamy się tylko wówczas, gdy jesteśmy niezadowoleni. Z sukcesem czujemy się obco i nieswojo. Szukamy więc drugiego dna. Może to wcale nie niepodległość, tylko jakiś Matrix; spisek służb, Niemców, Żydów, komunistów, wielkich korporacji, zagranicznych mediów i sieci dyskontów spożywczych? Może rządząca partia przywraca dyktaturę (sterowana z Moskwy) albo opozycja szykuje zamach stanu (za niemieckie pieniądze)? Na najgłębszym poziomie Rusinek i Komorowski mają więc sporo racji. Problem polega na tym, że nie potrafimy się uśmiechać.
Oto polska mitologia pamięci. Zestaw nieuświadamianych nawyków, które stały się naszą drugą naturą. Trochę ponury, ale innego nie mamy. W różne strony można z tym teraz pójść, wiele zdziałać i zmienić. Nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Ale nie warto udawać, że to brzemię pamięci nie istnieje, że nie dźwigamy go na swoich barkach. Na wyparciu niczego dobrego się nie zbuduje.
Najważniejsze napięcia między softpatriotyzmem a turbopatriotyzmem można uporządkować w postaci tabeli.
Słodycz i kwas to ważny klucz do zrozumienia tego, co się w Polsce dzieje w ostatnich latach. Cytat z Piłsudskiego o „kwasie śledzienników”, przywołany
24
Cytaty pochodzą z Uchwały Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 1 lipca 2009 r. w sprawie uczczenia 90. rocznicy podpisania Traktatu Wersalskiego,